Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/550

Ta strona została przepisana.

— I nic, nic go ze mną nie zdoła pogodzić, chyba tylko mój powrót do nauk islamu. Tego jednak zrobić nie mogę!
— Pozostań wiernym! Ojciec niebieski stoi nieskończenie wyżej od ziemskiego, a miłość Boża zastąpi ci ludzką, którą utraciłeś.
— Utraciłem ją, ale także zyskałem. Miłość ojca zamieniła się w nienawiść i klątwę lecz wzamian za to zdobyłem inną miłość i ona to doprowadziła mnie do prawdziwej wiary. Czy chcesz, żebym ci opowiedział, jak się to stało?
— Bądź pewien, że mię to zajmie w najwyższym stopniu!

— Dowiedz się zatem, że tak samo jak ojciec, byłem oficerem. Nazwisko ojca i przyjaźń baszy Said Kaleda były dla mnie takiem poparciem, że prędko awansowałem. Miałem lat dwadzieścia cztery, kiedy zostałem kol agassym[1] engyrijskich dragonów w Kajsarijeh. W służbie dostałem się do domu konsula francuskiego, katolika. Poznałem jego córkę, pokochałem ją, zdobyłem jej wzajemność i doszedłem przez nią do prawdy wiary chrześcijańskiej. Wybacz, że opowiem obszernie! Były to ciężkie czasy walk i wątpliwości, szczęścia i największej boleści. Miłość była mi przewodniczką, a przekonanie podporą, której się mocno trzymałem. Porzuciłem wiarę dotychczasową nie z przywiązania do ukochanej, lecz w pełnem przekonaniu, że nie droga Mahometa, lecz droga Chrystusa prowadzi do Allaha i nieba. Ojciec mnie odepchnął i przeklął, musiałem odejść z wojska, lecz narzeczona dochowała mi wiary, a konsul przyrzekł mi rękę córki, skoro tylko znajdę coś wzamian za utraconą posadę. Starałem się przez wiele, wiele miesięcy, lecz wszędzie odmawiano odstępcy i przeklętemu. Wreszcie zwróciłem się do baszy Said Kaleda, mego dawnego protektora, który został tymczasem walim w Engyrijeh. Gniewał się na mnie,

  1. Kapitanem.