Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/553

Ta strona została przepisana.



II.

Nie z troski o nasze dobro, lecz ze względu na siebie i na spokój domowy zwrócił gospodarz naszą uwagę, że nie powinniśmy pokazywać się innym gościom. Ostrzegł nas, że izba pełna pielgrzymów, którzy tu na noc zostaną, i zaprowadził nas za dom, na miejsce, otoczone czterema na pół zwalonemi ścianami glinianemi, które nazwał swoim gulistanem[1]. Był tam prawie zeschły krzak jaśminu, zwiędła cytryna i last not least róża z dwoma pączkami, z robakami w nich i z niezliczonemi wszami na liściach. Jeden kąt nakryty był płótnem i miał zastępować namiot, altanę, czy też coś podobnego. W drugim kącie rosła taka m asa trawy, że jeden królik spasłby ją w przeciągu pięciu minut.
— Tu musicie się przespać, jeśli nie chcecie, by wam przeszkadzano — rzekł gospodarz, wskazując na płótno. — Każę tu znieść wasze rzeczy, a potem postaram się o jedzenie.
Po tych słowach odszedł, gdyż wydało mu się niemożebnem, żebyśmy mogli mieć jeszcze jakie życzenia. Co do mnie, mogłem w tym niezwykłym gulistanie spać tak sam o chętnie, jak byłbym zasnął wewnątrz brudnego domu, a kyzrakdar nie myślał teraz o niczem, jak tylko o pogodzeniu się z ojcem. Wszystko inne było mu obojętne.

Wkrótce przywlókł oberżysta rzeczy mego towarzysza, gdyż ja swoje odrazu wziąłem był z sobą,

  1. Ogród kwiatowy.