a potem podał nam jadło: suchy i łykowaty placek, nasycony spleśniałą oliwą. Woda znajdowała się w dzbanku z odbitym brzegiem i bez ucha, co na Wschodzie nie pozbawia jeszcze naczynia jego doskonałości. Podając nam te delikatesy, rzekł z miną wielce poważną:
— Cieszcie się, że was tutaj zaprowadziłem !Właśnie pytali o was znowu dwaj Arnauci.
— Jacy Arnauci? — zapytałem, gdyż podejrzenie znów we mnie powstało.
— Którzy byli tu dziś po południu. Pytali o was zaraz, gdy przyjechali, a szczególnie o ciebie — odparł, zwróciwszy się do mnie. — Ostrzegali mnie, żebym ciebie nie przyjmował, ponieważ jesteś chrześcijanin i chcesz się przyłączyć do pielgrzymów, ażeby poznać święte obrzędy i wyszydzić je potem.
— Tak, chrześcijaninem jestem, to prawda, ale właśnie dlatego nie mam nic wspólnego z waszymi obrzędami świętymi. Ty nie powiedziałeś jeszcze tym Arnautom, żeśmy już przybyli?
— Nie.
— To nie mów im tego zupełnie! Jeśli się wygadasz, doniosę o tem walemu, od którego mam polecenie. Gdzie ci Arnauci?
— W stajni konnej, całkiem w tyle, gdzie się pasza znajduje.
— Ukryli się?
— Tak.
— Czy to dla ciebie nie dowód, że zamierzają coś złego i mają nieczyste sumienie?
— Nie, gdyż powiedzieli mi, że ich wysłano za wami, żeby was pilnowali, a w razie potrzeby uwięzili.
— To straszne kłamstwo, gdyż o towarzyszu moim nic oni właściwie nie wiedzą, a mnie oddał ich wali na służbę, jak to możesz wyczytać w moim tenbihu. Oni woleli jednak uciec, a dlaczego, o tem się jeszcze dowiem. A zatem nie mów im nic o naszej obecności, bo mogłaby cię za to spotkać kara. A na jutro przygotuj zawczasu konie, bo chcemy bardzo wcześnie wyruszyć.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/554
Ta strona została przepisana.