Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/556

Ta strona została przepisana.

było wyczytać ponury upór. On baszi ruszył za nim, ażeby mu dopomóc w obronie.
— Pojechaliście sobie na przechadzkę, nie spytawszy się nas o pozwolenie — rzekłem. — Said Kaled basza pouczy was o tem, czy możecie bezkarnie pozwalać sobie na coś takiego.
— Powiedz mu o tem! — odparł czausz.
— Tak, doniosę mu o tem!
— Ale rychło, bo mogłoby być za późno!
— Postaram się o to, żeby nie zaszło nic takiego, coby was mogło uwolnić od zasłużonej kary.
— Czyń, co chcesz; nas to nic nie obchodzi. Nie będziemy towarzyszyli giaurowi, a ty nie masz prawa nam rozkazywać. Ty pojedziesz, gdzie się tobie spodoba, a my zrobimy także, co nam się zechce.
— Pewnie, że zrobię, co mnie się spodoba, ale czy wam się także uda zrobić to, co wy chcecie, to inna sprawa. Mógłbym wam konie odebrać, bo ja je zarekwirowałem, zostawię was jednak tak i życzę, żeby wam się gorzej nie powiodło.
Gdyby byli rozumni, byliby się domyśleli, o czem mówiłem. Odwróciłem się od nich i poszedłem do domu, by poszukać gospodarza. Znalazł się wkrótce i oznajmił nam, że w stajni stoją już dla nas świeże konie. Wypiwszy kawę, którą nam podał, udaliśmy się do stajni, ażeby konie oglądnąć. Zastaliśmy trzy wierzchowce, ale po dokładniejszem zbadaniu przekonałem się, że tylko jeden był świeży. Gdy zaraz zapytałem o powód tego stanu rzeczy, dowiedziałem się, że Arnauci odjechali, kiedy myśmy pili kawę. Zabrali najlepsze konie, a nam zostawili zdrożone, na które musieliśmy wsiąść chcąc nie chcąc, ponieważ w tej małej norze nie było już więcej koni. Nie rozpaczałem z tego powodu, gdyż tego dnia zamierzałem dostać się tylko do Urumdżili, dokąd z Boghaslajan można zajechać w pięciu godzinach.
Droga wiodła nas poboczną rzeczką Tarli. Przez pewien czas mieliśmy przed sobą otwarte pole. Gdy