Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/557

Ta strona została przepisana.

potem kyzrakdar powiedział, że niebawem będziemy przejeżdżali przez duży i gęsty las, odrzekłem:
— Musimy bardzo być ostrożni, gdyż tam pewnie ukryją się nasi Arnauci.
— Ukryją się? W jakim celu?
— Ażeby nas zamordować.
— Zamordować? Czy dobrze słyszę? Czy mówisz to poważnie, effendi?
— Tak.
— Uważasz więc za morderców tych, którzy mieli nas bronić?
— Za morderców i rabusiów. Nie powiedziałem ci bliższych szczegółów, ale ponieważ mojem zdaniem nadchodzi chwila rozstrzygająca, przeto pouczę cię o wszystkiem. Oni byli przy tem, kiedy wali mówił o pieniądzach, przeznaczonych dla twego ojca i wiedzą o tem, że je wiozę. O taką sumę mogą się pokusić nawet uczciwsi ludzie, niż Arnauci.
— Przerażasz mnie! Czyżby dla pieniędzy oddalili się od nas, a nie dlatego, że jesteśmy chrześcijanie?
— Z pewnością.
— Ależ oni otrzymali od Said Kaleda surowe rozkazy, a jako żołnierze musieliby w dwójnasób odpokutować za nieposłuszeństwo!
— Co do tego, to złożyli nawet przysięgę, że spełnią swoją powinność. Jeśli jednak sobie dobrze przypominam, to tekst owej przysięgi był taki, że da się obejść. Przysięgli, że dopóki będę pod ich osłoną, będą się o moje bezpieczeństwo tak troszczyli, jak o swoje. Ponieważ zaś rozstali się z nami, uważają się za zwolnionych od danego przyrzeczenia.
— To są podejrzenia, których ja nie podzielam. Wszak to są osoby godne zaufania.
— Na jakie zaufanie zasługują, to pokazali nam wyraźnie. Jeśli zamierzali tylko odłączyć się od nas, to mogli wrócić do Engyrijeh i powiedzieć tam, że ich odesłałem do domu. Czemu jednak puścili się w dalszą drogę, a co najważniejsza, czemu nie jechali