Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/558

Ta strona została przepisana.

za nami, lecz przed nami? Jestem pewien, że idzie im o pieniądze.
— Pozwól mi jeszcze na jedną uwagę. Oni są twoimi obrońcami i gdyby się tobie co stało, na nich zwróciłoby się natychmiast podejrzenie walego. Oni wiedzą o tem tak samo, jak ja, który ci to powiadam.
— Zważ, że mają wielki wybór wymówek. Powiedzieliby, że napadnięto na mnie, ponieważ ich odesłałem. Zresztą suma, jaką wiozę, przedstawia dla tych ludzi majątek, nawet gdyby się nią podzielili. Nie wróciliby wcale do służby, lecz udaliby się gdziekolwiek, gdzieby ich nie znaleziono, co wobec wielkości sułtanatu i panujących w nim stosunków byłoby drobnostką. Ty możesz wątpić, ja jednak pewien jestem, że mnie nieufność nie myli.
— W takim razie musimy się starać ich unikać, effendi!
— Czy jest inna droga do Urumdżili?
— Stąd właściwie niema, możemy jednak pojechać w prawo do Hadżi Bektasz, a potem w połowie drogi zawrócić przez lasy i góry.
— Do tego nie czuję ochoty. Jak długo trzebaby okrążać?
— Przybylibyśmy wobec tego do celu dopiero wieczorem.
— Mielibyśmy więc stracić pół dnia z powodu tych opryszków? Nie, jedziemy dalej!
— A jeśli rzeczywiście zaczają się na nas w lesie? Wprawdzie chodzi im tylko o ciebie, ale mnie także musieliby zabić, gdyż świadczyłbym przeciwko nim, gdybym został przy życiu.
— Byłeś oficerem, spodziewam się więc, że się nie będziesz bał!
— Zaiste nie znam trwogi, nie chcę tylko być lekkomyślnym. Przeciwko kuli ukrytego w lesie mordercy nie pomoże najbardziej bohaterska odwaga.
— Wiem o tem i nie wymagam też bohaterstwa. Wystarczy trochę przezorności.