Arnauci, aby nie pokpić tej sprawy, w każdym razie niebezpiecznej. Musiałem więc jechać sposobem indyańskim tak, żeby mnie osłaniał brzuch konia. Po stronie rzeczki pewnie się nie ukryli, po tej więc stronie włożyłem rękę za pas, a z drugiej nogę w przymocowane do siodła strzemię. W ten sposób jedno podkolanie leżało na siodle, a druga noga wisiała w powietrzu. Trzymając się ręką pasa, a więc szyi końskiej, nie siedziałem na koniu, lecz wisiałem mu na boku, co go tak zmieszało, że nie chciał iść z początku. Posłuchał jednak wreszcie, a gdy raz ruszył z miejsca, dał sobą łatwo kierować
Nie oglądając się na prawo, ani na lewo, miałem oczy zwrócone na ziemię, ażeby mi żaden ślad nie uszedł. Arnauci jechali wolno, aby nie doścignąć znajdujących się przed nimi pielgrzymów. Ponieważ my odjechaliśmy z Boghaslajan wkrótce po nich, przeto byliśmy od nich dość blizko. Należało się spodziewać, że niebawem cel mój osiągnę.
Jechałem cwałem, gdyż w tej pozycyi było to dla mnie najwygodniejsze tempo. Głowę trzymałem pod szyją konia i widziałem ślady dokładnie, dopóki nagle nie zboczyły z drogi w las. To mi wystarczyło. Zawróciłem konia i puściłem się z powrotem. Niedaleko od miejsca, w którem skręciłem konia, usłyszałem krótki okrzyk. Znajdujący się tam Arnauci dostrzegli osobliwego jeźdźca, lecz nie poznali mnie, ponieważ pokazałem się tylko na krótką chwilę.
Teraz wyprostowałem się na siodle i wróciwszy do kyzrakdara, oznajmiłem mu, że udało mi się znaleźć miejsce zasadzki. Teraz łatwo mogliśmy ją ominąć.
Przebrnąwszy przez rzeczkę, zsiedliśmy tam pod drzewami z koni i prowadziliśmy je przez las z pół godziny. Kiedyśmy już byli pewni, że miejsce niebezpieczne już daleko za nami, wróciliśmy na drogę, na drugą stronę rzeczki i wydostaliśmy się z lasu, w którym czekała nas prawie niechybna zguba. Towarzysz mój, który Arnautów nie widział, nie był jeszcze dotychczas przekonany, iż rzeczywiście żywili względem nas złe zamiary.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/560
Ta strona została przepisana.