Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/561

Ta strona została przepisana.

Odtąd prowadziła droga przez okolicę pagórkowatą, ożywioną naprzemian to runią zieloną, to małymi laskami. Czasem dostrzegliśmy z boku wioskę, lub dom samotny, unikaliśmy jednak osad ludzkich, gdyż kyzrakdar, jako znany tutaj, nie chciał, żeby go lżono. Nie wszystkich oczywiście spotkań można było uniknąć. Za każdem mimowolnem spotkaniem następowała scena, z której wydobywaliśmy się szczęliwie jako jeźdźcy.
— Es sabbi, es sabbi, przeklęty, przeklęty!! — wołano za moim pożałowania godnym towarzyszem. — Oplwajcie go, ukamienujcie go, zwleczcie go z konia! Oby go Allah potępił, oby go spalił, oby go zniszczył!
Im dalej posuwaliśmy się, tem więcej ludzi widzieliśmy po drodze, tem większym wydawał się ich fanatyzm i podniecenie. Wszyscy dążyli do Kaisarijeh, gdzie, jak później zobaczyłem, gromadzili się pielgrzymi z całej okolicy. Biada człowiekowi, któryby nieszczęśliwie nierozważnym jakimś czynem lub niebacznem słowem obraził wzmożoną czułość religijną tych ludzi! Kto nie jest mahometaninem, woli ukrywać się między czterema ścianami. To też nie widzieliśmy ani jednej osoby, w którejby czy to po ubraniu, czy innej jakiejś oznace można było dopatrzeć się chrześcijanina.
Z czasem tyle gromad pielgrzymów zalewało drogi, że już niepodobna było ich omijać. Wszyscy śpieszyli do Urumdzili, ażeby skorzystać z promu, kursującego tu po rwącym Kizil Irmak pomiędzy Urumdzili a Kaisarijeh. Nie widziałem wśród nich ani jednego jeźdźca, w czem tkwił dowód, że mieliśmy przed sobą najgorszą zbieraninę, którą najłatwiej wzburzyć. Tylko tu i ówdzie pędził ktoś nędznego osiołka z jeszcze nędzniejszym tobołkiem na grzbiecie.
Południe już minęło, kiedyśmy ujrzeli pierwsze uprawne pole. Z za płotów i grup drzew owocowych wznosiło się coś ceglanego, co miało wyobrażać minaret. Znaleźliśmy się w pobliżu Urumdżiii.
Na prawo, może o dwa kilometry od miasta, zauważyłem grupę z kilku dębów azyatyckich z wielkim owo-