Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/563

Ta strona została przepisana.

— Wysłannik jego przyjaciela, baszy Said Kaleda, walego z Engyrijeh.
— Zaczekaj!
Zeskoczyłem z konia i czekałem. Gdy minęło może pół godziny, usiadłem w bujnej trawie okok bramy. Znowu upłynęło z pół godziny. Zniecierpliwiony zadzwoniłem drugi raz i po nowem wyciu psów zapytał ten sam głos:
— Kto tam?
— Wciąż jeszcze poseł walego.
— Zaczekaj!
Usiadłem znowu i czekałem trzy godziny. Wtem nadeszło stare, pochylone, brudne i okryte łachmanami indywidyum przez pola, zatrzymało się przede mną, przypatrzyło mi się posępnym, kolącym wzrokiem kaprawych oczu i nie rzekło przy tem ani słowa.
— Czy jesteś z tego domu? — spytałem.
Skinął głową, co miało oznaczać: tak.
— Czy mir alaj w domu?
Potrząsnął głową, czem chciał widocznie odpowiedzieć: nie.
— Mam z nim pomówić. Gdzie on jest?
Znów potrząsnął głową, na co ja wystrzeliłem ostatni nabój:
— Przynoszę mu pieniądze, dużo pieniędzy!
Strzał był celny, gdyż zaledwie przebrzmiało czarodziejskie słowo „pieniądze“, zawołał starzec cienkim zadychliwym falcetem:
— Pieniądze, dużo pieniędzy? Czekaj, mój synku, zaczekaj odrobinkę, ulubieńcze Allaha, posłańcze szczęśliwości! Idę po abdala. Jest teraz w mieście i wygłasza do pielgrzymów święte mowy. On jest przełożonym w sekcie „czok keskinler“[1] i ma obowiązek razem z braćmi zakonnymi podnosić w wiernych zapał dla świętej podróży.

Oddalił się bardzo szybko.

  1. Bardzo surowych.