Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/564

Ta strona została przepisana.

— Jak długo mam jeszcze czekać? — zdołałem za nim zawołać.
— Kilka minut, kilka minut! — odrzekł i zniknął w tej chwili.
Było mu widocznie bardzo pilno. Dziwna rzecz, jak wielką siłę mają pieniądze.
A więc pustelnik był przełożonym „całkiem surowych“ mahometan. W takim razie miałem do czynienia z wielkim fanatykiem. Radość z posiadania nie była u niego mniejszą od pobożności, kiedy bowiem zdawało mi się, że posłaniec pewnie teraz dochodzi do miasta, już ujrzałem obydwu nadchodzących stamtąd.
Mir alaj miał około sześćdziesięciu pięciu lat, wysoki wzrost, silną budowę ciała i surowy, ascetyczny, lecz przytem śmiały wyraz twarzy. Przypatrywał mi się przez kilka chwil, a potem rzekł:
— Przynosisz mi pieniądze? Dawaj je tu! Od kogo?
— Od baszy Said Kaleda.
— Aha, to dar dla moich braci zakonnych. Daj mi je tu!
Wyciągnął rękę.
— To nie dar, lecz coś zupełnie innego.
— Powiedz tedy, co to za pieniądze!
— Tutaj nie powiem. Chciałbym o tej sprawie pomówić z tobą w mieszkaniu.
— To niemożebne, bo ja nie wpuszczam do domu nikogo obcego.
— W takim razie żałuję. Poseł walego z Engyrijeh nie jest człowiekiem, którego możnaby odprawić z pod bramy, jak żebraka. Odchodzę.
Wsiadłem na konia, czemu on nie przeszkodził, i dodałem:
— Pieniądze są twoją pensyą, którą nareszcie otrzymałeś. Bądź zdrów!
— Stój! — zawołał na to, chwytając konia za uzdę. — Moja pensya? Zsiądź i wejdź do środka. Ja nie mogę cię puścić.
Zsiadłem, ociągając się pozornie, on zaś otworzył