Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/566

Ta strona została przepisana.

do domu na wieczerzę. Zwątpiłem prawie, żebym zdołał osiągnąć mój cel, dotyczący jego syna. Nie tylko bowiem miał ojciec wogóle nieczułe serce, ale nadto był taki skostniały islamista, że o przebaczeniu można było myśleć tylko przy zbiegu jakichś nadzwyczajnie korzystnych okoliczności. Mimoto postanowiłem niezłomnie zaraz po jedzeniu, lub podczas wieczerzy spróbować szczęścia. Jednak ta sprawa miała się rozstrzygnąć jeszcze przedtem.
Gdyśmy wchodzili przez bramę, znowu musiano trzymać psy zdala odemnie. Przy bladem jeszcze świetle księżyca ujrzałem konia mego, używającego sobie na trawie. Siodło i uzda wisiały na kołku, wbitym w ścianę domu. Mir alaj zaprowadził mnie do pokoju, w którym byłem już przedtem, i oddalił się, prawdopodobnie do żony, ażeby zobaczyć, czy jedzenie gotowe. Zaledwie wyszedł, zabrzmiał z tej strony, w którą się udał, okrzyk wściekłości. Poznałem jego głos; ryczał jak szaleniec. Nie zrozumiałem potoku słów, słyszałem tylko powtarzające się wyrazy: es sabbi, przeklęty, i Allah parczalamah: „Niechaj cię Bóg roztrzaska“!
Jak się później dowiedziałem, czekał syn jego na mnie z niecierpliwością, a gdy pociemniało, nie mógł i zapanować nad sobą i przyszedł do domu ojca. Jako obeznany z mechanizmem bramy, sam ją sobie otworzył, a psów nie bał się, jako syn i były mieszkaniec domu. Nie zastawszy mnie ani ojca, poszedł do matki, gdzie go teraz stary przyłapał, rzucił się na niego z pięściami, powalił na ziemię i bił klnąc i rycząc jak zwierzę. Matka chciała temu przeszkodzić, lecz odepchnął ją z taką siłą, że upadła w kąt i zaczęła jęczeć. Syn poderwał się, aby ojca utrzymać zdala od siebie i musiał się bronić. To tak dalece spotęgowało jego wściekłość, że porwał strzelbę ze ściany i wymierzył do niego. Byłby go niezawodnie zastrzelił, lecz kyzrakdar zrozumiał, że niepodobna po dobremu układać się z takim do szaleństwa doprowadzonym człowiekiem i umknął. Aby się z domu wydostać, musiał przebiec