przez izbę, w której ja siedziałem. Wbiegł jedną stroną i chciał już wylecieć drugą, kiedy zobaczył mnie i przystanął. Wtem ukazał się za nim ojciec ze strzelbą i znów wymierzył. Ja przyskoczyłem, odtrąciłem mu na bok lufę, huknął strzał, a kula przeleciała tuż obok głowy syna i ugrzęzła w ścianie.
— Co ty robisz, nieszczęsny! — zawołałem. — Chcesz zamordować własnego syna?
— Milcz! — huknął na mnie. — Dlaczego przeszkadzasz mi w ukaraniu tego odstępcy, tego psa, który odpadł od Allaha, tego straconego i przeklętego, którego czeka tylko piekło ze wszystkiemi mękami!
— To syn twój, a tyś jego rodzic!
— Niech mi Allah przebaczy, że jestem jego ojcem, ale skąd ty wiesz o tem? Czy znasz go?
— Jechałem z nim przez kilka dni.
— Wiedziałeś zatem, że się tutaj znajduje i że chciał przybyć do mnie?
— Tak.
— I nie powiedziałeś mi o tem! W takim razie on zataił chyba przed tobą, że został giaurem i psem chrześcijańskim?
— Nie; powiedział mi o tem.
— A ty go nie oplwałeś, nie napędziłeś go do dyabła i do wszystkich złych aniołów?
Wszystkie te słowa wyrzucał z wielkim pośpiechem, stojąc przedemną pochylony naprzód i patrząc we mnie błyszczącemi oczyma, jak gdyby mnie chciał spalić. Był w stanie gotowości do wszelkich gwałtownych czynów, ale ja mimoto odpowiedziałem spokojnie:
— Jak miałem to uczynić, skoro nie mogę mu odmówić słuszności. Ja sam jestem chrześcijanin.
— Ty... ty... ty, chrześcijanin? — wykrztusił z trudem, oczy wyszły mu groźnie na wierzch, a twarz pociemniała. Sycząc jak wąż, mówił dalej: — I ty śmiałeś przyjść do mnie, którego nazywają pustelnikiem, do najwyższego z najsurowszych i byłeś ze mną przy poświęceniu chorągwi? Precz stąd obaj, natychmiast precz!
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/569
Ta strona została przepisana.