Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/570

Ta strona została przepisana.

Nie zaczekał aż sami wyjdziemy, lecz wybiegł i zawołał psy.
— Na miłość Boga, broń się! — wezwał mnie przerażony syn, dobywając noża. — Jeśli te dyabły na nas poszczuje, to nawet mnie nie oszczędzą!
Stary poszczuł je na nas rzeczywiście. Olbrzymie psy nadbiegły tak prędko, że ledwie miałem czas pochwycić strzelbę, opartą o ścianę. Gdy wpadły jeden za drugim do izby, nie było czasu do namysłu, ani do wyboru. Jak wleciały, tak zastrzeliłem dwa pierwsze, a trzeciego powaliłem kolbą na ziemię. Wtem pojawił się stary, a widząc psy zabite, rzucił się na mnie. Musiałem obejść się z nim jak z obłąkanym i przyjąłem go uderzeniem kolby, którem powaliłem go na ziemię, jak jego psa. Za nami rozległ się okrzyk boleści. Była to żona, zwabiona moimi strzałami. Ponieważ nie mogła mnie obcemu się pokazać, przeto wyszedłem, osiodłałem konia i zaczekałem na kyzrakdara. On wyszedł niebawem i oznajmił:
— Uspokoiłem matkę. Ojciec nie ranny, tylko ogłuszony. Musimy odjechać, zanim przyjdzie do siebie.
Otworzył bramę i zaprowadził mnie ku miastu, aż do pewnego miejsca, gdzie kazał mi na siebie zaczekać, gdyż musiał pójść po konia. Gdy wrócił, pojechaliśmy do miasta, aby wydostać się na drogę do Kaisarijeh. Nie dotarliśmy jeszcze do pierwszych domów, kiedy minęliśmy dwóch jeźdźców, którzy na nasz widok usunęli się z drogi tak, że nie mogliśmy się im przypatrzyć. Wydało mi się jednak, że byli to nasi Arnauci.