byliśmy w drodze. Kyzrakdar położył się z radością w sercu, gdyż posiadając już postanowioną za warunek posadę, otrzymał od konsula zapewnienie, że dziś jeszcze lub jutro oznaczy się dzień wesela.
Zasnąłem rychło, lecz niebawem zbudził mnie ogromny zgiełk przed domem. Wstałem, by się dowiedzieć, co nadzwyczajnego się stało i chciałem właśnie wyjść drzwiami, kiedy nagle wpadł konsul i zawołał z miną, wielce strapioną:
— Pan już nie śpi? To dobrze! Pomyśl pan sobie, oto pan i mój zięć macie być aresztowani. Przed domem stoją policyanci z ogromnym tłumem ludzi.
— Aresztowani? Za co? — spytałem.
— Zarzucają wam, że dzisiaj w nocy włamaliście się do pustelnika, okradli go, a nawet zranili. Otrzymał on wczoraj dużo pieniędzy, a wy mieliście mu je zabrać. Przybył tutaj za wami i doniósł o tem kadiemu.
— Tak! To sprawa w najwyższym stopniu zajmująca. Najpierw wiozę mu pieniądze czterdzieści mil geograficznych, a potem włamuję się do niego, by mu je ukraść.
— Tak, to niedorzeczność, ale poważna i wysoce niebezpieczna dla pana.
— Jakto?
— Pan się jeszcze o to pyta? Tak, pan opiera się na tem, że jest cudzoziemcem, a ja konsulem. Mogę odmówić wydania pana, to prawda, ale zważ pan, że to czas hadży. Mahometanin jest nieobliczalny. W mieście znajdują się setki pielgrzymów i obozują na ulicach i placach. Niechaj mała iskierka padnie na te łatwo zapalne masy, a może powstać pożar, którego skutków niepodobna przewidzieć.
— Zdaje mi się, że czwarta część mieszkańców składa się z chrześcijan.
— Tak, lecz z ormiańskich, którzy względem nas, kilku katolików, są bardziej wrogo usposobieni od Mahometan. Ileż to razy ci Ormianie przerywali nam nabożeństwo, które musieliśmy odprawiać w ukryciu, ile
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/573
Ta strona została przepisana.