Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/575

Ta strona została przepisana.

nas przez wielki dziedziniec, na którym stał wielki tłum ludzi. Był to dzień rozpraw, które na Wschodzie równają się przedstawieniom teatralnym. Ludzie przysłuchują się wyrokom i przypatrują natychmiastowemu ich wykonaniu, przyczem prawie zawsze latają baty. Potem weszliśmy do większej komnaty, która była pokojem urzędowym kadiego.
Przedstawicielem wielkorządczej sprawiedliwości, który siedział sam w tej izbie, był gruby Turek o dobrodusznym wyrazie twarzy. Przywitał się z konsulem, uścisnąwszy mu rękę i wskazał na szereg fajek, leżących na dywanie obok miski z jarzącymi się węglami. Na kyzrakdara, jako odstępcę, nie popatrzył nawet, udając, że go nie widzi, a na mnie spojrzał ostro i rzekł:
— Jeśli ukradłeś pieniądze, to przyznaj się zaraz. Ja i tak wydobędę z ciebie zeznanie, zgodne z prawdą.
Zamiast odpowiedzi podałem mu mój tenbih i usiadłem obok konsula, aby sobie tak samo, jak on, zapalić fajkę. To zachowanie się i treść pisma zakłopotało kadiego. Potarł sobie czoło, potem nos, poskrobał się za uchem i rzekł: — Ta sprawa rzeczywiście wygląda całkiem inaczej, niż myślałem! Nie prawdaż?
— Może — odpowiedziałem. — A jak ją sobie wyobrażałeś?
— Że jesteś łajdak.
— Tak, to było oczywiście bardzo proste! Postanowiliście pewnie dać mi porządne baty, a potem zamknąć na szereg lat. Ale niestety przedewszystkiem nie jestem łajdak, a powtóre jestem cudzoziemcem i sprawę tę musianoby osądzić gdzieindziej.
— Ale byłeś wczoraj u Osmana Beja, byłego mir alaja, zwanego teraz pustelnikiem?
— Tak. Przyniosłem mu pieniądze, powierzone mi dla niego przez baszę Said Kaleda.
— Opowiedz, kiedy do niego przybyłeś, kiedy odszedłeś i co się przez ten czas wydarzyło!