Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/579

Ta strona została przepisana.

druga gromada, wobec tego skręciliśmy czem prędzej w boczną ulicę, biegliśmy tak dalej, dopóki nie udało nam się ich zmylić. Wreszcie zatrzymaliśmy się, ażeby zaczerpnąć powietrza. Znajdowaliśmy się na południowym końcu miasta. Wrzaski nieustanne i donośne świadczyły, że wszyscy mieszkańcy byli na nogach, by nas pochwycić.
— Wracać nie możecie stanowczo — rzekł konsul — Idźcie na górę do kapliczki; tam będziecie bezpieczni, a ja was zawiadomię, kiedy będziecie mogli zejść. W mieście istna rewolucya, obawiam się o innych katolików. Spróbuję pójść do domu, żeby ich ostrzec.
Musieliśmy się rozstać. Ja poszedłem z kyzrakdarem, który znał otoczenie miasta, na górę, gdzie ukryliśmy się dość dobrze w zaroślach.
Góra Ardżisz, pod którą leży Kaisarijeh, zwana w starożytności Mons Argaeus, jest to olbrzymi wygasły wulkan, stromy, porznięty w dzikie rozpadliny, i sięgający swymi kraterami i poszarpanemi skałami w dziedzinę śniegów. Towarzysz prowadził mnie wązką, lecz dobrze wydeptaną ścieżką. Obchodząc skały, musieliśmy się zwracać to w prawo, to w lewo, a zatrzymaliśmy się przed drewnianym budynkiem, stojącym na występie skalnym w rodzaju ambony. Była to kapliczka, w której niewielu katolików z miasta odprawiało swoje nabożeństwa. Z przodu i na prawo opadała skała stromo na dół. Po lewej ręce znajdowała się szczelina, osłonięta prawie całkiem krzakami. Kyzrakdar wsunął w jeden z nich rękę i pociągnął za ukryty tam sznur. Na nim wisiała deska, długości może trzech łokci, którą położył nad szczeliną. Po tym moście przeszliśmy na drugą stronę, poczem kyzrakdar przeciągnął ją na drugą stronę.
— Tak. Teraz nikt tu do nas nie przyjdzie, tu jesteśmy zupełnie bezpieczni. Tylko dwoje ludzi zna tę kryjówkę, ja i moja narzeczona. Most z deski ja wymyśliłem, tutaj nauczała mnie ona prawd świętej religii.