Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Ja nie mogę czekać, ale ty masz lepsze wielbłądy i dopędzisz mnie.
— Ilu ludzi towarzyszy ci w drodze?
— Dwu.
— 1 ty się nie boisz z tak małą liczbą wyruszać na bahr billa ma, na „morze bez wody“?[1]
— Ja nigdy się nie boję.
— Nie boisz się także Hedżan-beja, dusiciela karawan? Możesz się łatwo spotkać z jego gum!
— On mnie puści spokojnie, gdyż w przeciwnym razie stałoby się z nim to, co z assad-bejem, dusicielem trzód!
Na te słowa wystąpił w jego kłujących oczach osobliwy blask.
— Zabiłeś wprawdzie assad-beja, cudzoziemcze, ale Hedżan-bej zmiażdżyłby cię odrazu. On jest straszniejszy, niż głośny jak grom Areth.
— Czy ty go znasz?
— Zna go każdy Tuareg i Tebu; czemuż ja miałbym go nie znać. Czyż nie mówią o nim wszędzie?
— W takim razie także Imoszar Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim Jaakub Ibn Baszar jest ci znany? — spytałem, patrząc skrycie na jego oblicze.
On pobladł, mimo swej ciemnej cery.
— Kto jest ten mąż?
— To nie mąż, lecz baba, której język nie potrafi milczeć. Spotkałem go, a on mi powiedział, że jako posłaniec Hedżan-beja udaje się do pewnego Franka z żądaniem okupu.
Brwi Araba ściągnęły się ponuro.
— Allah inhal el kelb, niechaj Bóg zgubi tego psa! A ty poszedłeś do Franka, żeby go ostrzec?
— Dlaczego ja? Imoszar już sam z nim pomówi!

— Sidi, postąpiłeś roztropnie i mądrze, gdyż mowa to srebro, ale milczenie to złoto! Wiedziałem już dość. Ten Arab był napewno je-

  1. Pustynię.