Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/87

Ta strona została przepisana.

dnia. Ku naszemu zdumieniu natknęliśmy się w tym czasie na ślady licznej karawany.
— Allah akbar, Bóg jest wielki — rzekł Hassan, który dotąd zachowywał milczenie — on nie doznaje nigdy pragnienia, jemu wiadome są wszystkie drogi w pustyni, ale czego chce ta kaffila w Ghud, gdzie znajduje się źródło, zdolne zaledwie napoić dwa wielbłądy?
— Policzcie ślady! — rozkazałem.
Znaleźliśmy odciski nóg ludzkich, końskich i wielbłądzich. Dżemele były przeważnie ciężko objuczone, mieliśmy więc przed sobą karawanę handlową. Dokładny przegląd wykazał sześćdziesiąt wielbłądów jucznych, jedenaście wierzchowych, dwu piechurów, oraz trzech jeźdźców na koniach. To upewniło nas, że karawana zbłądziła, gdyż w tych stronach na kilka dni drogi nie było wody nawet dla jednego konia.
— Ta kaffila idzie z Air i zmierza do Safileh lub nawet do Tibesti — stwierdził Tebu.
— W takim razie powierzyła się niedoświadczonemu przewodnikowi, skoro tak daleko zabłądziła.
— Khabir nie może być niedoświadczony, sidi — odrzekł ze szczególnym uśmiechem na wyrzuconych wargach.
— Hedżan-bej nie przyjmuje do swojej gum człowieka, nie znającego pustyni.
Co on chciał przez to powiedzieć? Ach, teraz domyśliłem się potwornej rzeczy!
— Czy sądzisz, że khabir w błąd wprowadza kaffilę?

— Tak, sidi. Khabir może się pomylić o kilka stóp cienia, ale nigdy nie zamieni Safileh z Bab-el-Ghud. Jeśli czegoś nie wie, to ma swego szecha el dżemali[1], którego może zapytać. Czy widzisz ten darb, sidi? Dżemele nie szły już, lecz wlokły się zaledwie. Czy to nie próżny wór z wody, stwardniały jako drzewo? Kaffila niema już wody. Khabir prowadzi ją do Hedżanbeja i ona zginie, jeśli nie przyjdziemy jej z pomocą.

  1. Wodza poganiaczy wielbłądów.