Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/88

Ta strona została przepisana.

— Wobec tego naprzód, ludzie, żebyśmy ją doścignęli!
Chciałem już pospieszyć, lecz Tebu pochwycił mego wielbłąda za uzdę.
— Rabbena chaliek, niech cię Bóg zachowa, sidi, bo idziesz na niebezpieczeństwo, którego jeszcze nie widziałeś nawet oczyma ducha. Co powiesz khabirowi, gdy się spyta, co robisz w morzu piasczystem?
— Że przybywam z Sehliet, aby udać się do Dongoli i że zbłądziłem. Albo nic mu nie powiem, gdy mi się spodoba. Niebezpieczeństwo, w jakie zawiedzie mnie ten khabir, nie dorównywa wielkością gwoździowi w podeszwie mojego buta. Gdy nań nastąpię, musi być posłusznym. Hhejn!
Wielbłądy Hassana i Józefa nie były tak rącze, jak mój i Tebu, to też im kazałem postępować wolniej za nami, a my pojechaliśmy szybko naprzód.
Kaffila, idąca przed nami, musiała rzeczywiście cierpieć niedostatek, gdyż tu i ówdzie znajdowaliśmy przedmioty, porzucane ze znużenia i z rozpaczy. Odciski wskazywały, że zwierzęta traciły z każdym krokiem siłę i szły coraz powolniej. Szczególnie zdawało się, że konie lada chwila padną, gdyż potykały się bardzo często.
Nareszcie ujrzeliśmy pomiędzy ławicami piasku kilka białych kapturów, a wkrótce potem zbliżyliśmy się do ostatnich jeźdźców karawany, których zwierzęta, najbardziej znużone, z wielkim trudem wlokły się za tamtemi. Gdy zobaczyli nas, żwawych, zdumieli się z radości, odpowiadając z ożywieniem na nasze pozdrowienie.
— Kto jest khabirem tej kaffili? — spytałem.
— Daj nam pić, sidi! — brzmiała odpowiedź.
Miałem z sobą jeden z moich wielkich worów i podałem im wody. W tej chwili zgromadzili się dokoła mnie wszyscy członkowie karawany, domagając się także wody. Zdała pozostali tylko dwaj: Tuareg, jadący na znakomitym biszarinie i Beduin, pieszo prowadzący