Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/90

Ta strona została przepisana.

— Ja także idę do Safileh. Czy przyjmiesz mię do swego towarzystwa?
Odetchnął uspokojony. Lecz ja widziałem, że nie potrafił sobie wytłómaczyć, dlaczego nie wykryłem jego zdrady.
— Jak ci na imię i do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Frankiem, którego imienia nie wymówi twój język.
— Jesteś Frankiem, chrześcijaninem? — zapytał, a zwróciwszy się do swoich ludzi, dodał: — Przyjęliście wodę od giaura!
Ci odstąpili odemnie, ja zaś przycisnąłem się do niego wielbłądem tak blizko, że pochwycił za nóż.
— Nie zapomnij tego słowa, khabirze — rzekłem — gdyż musisz za nie odpokutować!
Od chwili kiedy się otwarcie przyznałem, że jestem niewiernym, czuł się pewniejszym siebie. Mogłem nań rzucić podejrzenie, lecz fanatyczni muzułmanie, z jakich składała się karawana, nie byliby mi uwierzyli. Teraz i on wyjawił mi powód, dla którego zachowywali się tak podejrzliwie wobec mnie, kiedy się ukazałem.
— Od kogo masz tego biszarina? Muzułmanin nie sprzeda niewiernemu takiego zwierzęcia.
— Otrzymałem go w darze od wiernego, którego z paszczy lwa ocaliłem.
— Kłamiesz! Giaur boi się pana trzęsienia ziemi, a ten, do którego należy ten biszarin hedżin, nie dostanie się w łapy lwa.
Na to ja pochwyciłem w tej chwili harap.
— Słuchaj, ben kelb, psi synu! jeśli jeszcze raz powiesz, że kłamię, dam ci tym harapem w twarz, a ty wiesz, że wedle słów koranu: Mikail, Dżebrail, Issrafil i Asrail, czterej archaniołowie, nie wpuszczą do raju wiernego, obitego przez chrześcijanina.
Była to najgorsza obelga, jaka mogła go spotkać. Znużeni jeźdźcy, których dopiero przed chwilą napoiłem, zbliżyli się do mnie groźnie, a khabir sięgnął za pas po pistolet.