Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/93

Ta strona została przepisana.

zawarł z nimi wkrótce blizką znajomość, wychwalał siebie i swoje imię i nie zaniedbał, jak zauważyłem, żadnej sposobności, żeby zdobyć także dla mnie należyty szacunek. Korndorfer natomiast pozostał przy mnie i Tebu.
Wtem przewodnik zatrzymał wielbłąda, puszczając karawanę obok siebie, dopóki ja nie nadjechałem.
— Czy znasz, sidi, imię tego, który darował ci tego dżemela? — zapytał, zostając ze mną samym w tyle za innymi.
— Chrześcijanin dopomaga bliźniemu, nie pytając o jego imię.
— Nie wiesz więc także, kim on jest?
— Wiem.
— To powiedz!
— Jest tem, czem ty.
— A ty także, sidi. Masz jego anaję, a za to, że on cię chroni, musisz czynić, co on rozkaże. Czy znasz ścieżkę, którą was wiodę?
Ten człowiek wygłosił tutaj zdanie, z mojem bynajmniej niezgodne. Ja miałem być jego współwinnym w nagrodę za anaję Hedżan-beja? Do tego nie czułem wcale ochoty. Ty masz jego anaję — powiedział on. Czyżby to „jego“ znaczyło, że ten, który mi ją dał, sam był tym bejem? W takim razie byłbym niebacznie pozwolił, żeby mi się wymknęła znakomita zdobycz. Teraz dopiero przyszła mi na myśl ta możliwość, gdyż podrzędnemu rozbójnikowi nie przysługiwałoby prawo rozdzielania anaji, brakby mu też było środków na to, żeby mógł darować tak cennego biszarin hedżin. Musiałem khabira wybadać.
— Znam ją. Ona nie prowadzi do Safileh, lecz do Bab-el-Ghud.
— Nie dojdziemy do Bab-el-Ghud, lecz rozłożymy się obozem w morzu piasku, skoro tylko słońce zapadnie. Potem zjawi się bej.
— Bej? Czyż on nie czeka w dalekim duarze, gdzie leżał pod panem z grubą głową?