Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/97

Ta strona została przepisana.

ze swoją własnością. Wtem spostrzegł Wielkiego Hassana, który przewyższał wszystkich o głowę i podjechał ku niemu natychmiast.
— Ty byłeś z Frankiem, który lwa zabił?
— Tak!
— Gdzie jest twój pan?
— Tam! — odrzekł Kubaszi, wskazując na mnie.
Bej utkwił wzrok we mnie, poczem zwrócił się do posłańca:
— Czy to był ten?
— Tak, on mnie powalił!
Na to on skierował wielbłąda ku mnie, a za nim jego trzej towarzysze. Także przewodnik i szech-el-dżemali zbliżyli się do nas. Miałem przeciwko sobie, nie licząc karawany, sześciu dobrze uzbrojonych ludzi. Korndorfer pochwycił strzelbę, Tebu trzymał w garści swój giętki dziryt bambusowy, ja zaś wyciągnąłem pod szerokim burnusem lewą ręką rewolwer z za pasa, a w prawej zatrzymałem harap, ażeby wyglądało, jakobym nie był przygotowany do natychmiastowej obrony przed napastnikami.
— Ty znasz mnie? — spytał, szukając moich oczu swem kolącem spojrzeniem.
— Znam — odrzekłem spokojnie i zimno.
— Ty masz moją anaję?
— Tak!
— Oddaj ją!
— Masz!
Rzuciłem mu ten kawałek koralu, a on pochwycił go i schował.
— Ty ocaliłeś mnie od lwa, a ja darowałem ci najlepszego hedżina. Rachunek nasz wyrównany.
— Dobrze! Życie twoje nie warte więcej od życia wielbłąda. Słusznie tedy powiedziałeś: rachunek nasz wyrównany.
Oko jego błysnęło.
— Czy znasz tego człowieka?
— Znam!