— Usiądźcie, sir — rzekłem do Lindsaya — i oznajmijcie nam, co wam nasunęło myśl opuszczenia łąk Haddedihnów i przybycia do Spandareh?
— Well! Ale pierwej zaopatrzyć.
— Co?
— Służących.
— Niech się sami starają o siebie; na to są przecież...
— Konie.
— O nie postarają się służący. A zatem master?
— Hm! Było tedious, straszliwie nudno!
— Nie kopaliście?
— Wiele, bardzo wiele!
— I znalazło się co?
— Nothing, nic, całkiem nic! Straszliwe!
— Dalej!
— Tęsknota, straszna tęsknota!
— Za czem?
— Hm! Za wami, sir!
Zaśmiałem się.
— A więc z tęsknoty za mną?
— Well, very well, yes! Fowling-bull nie znaleźć, was niema... ja precz.
— Ależ, sir, postanowiliśmy, że zaczekacie aż do naszego powrotu.
— Nie ma cierpliwości wytrzymać.
— Można się przecież dość było zabawić.
— Z Arabami? Pshaw! Mnie nie rozumieją.
— Mieliście tłumacza!
— Precz, uciekł.
— Ah! Grek, ten Kolettis uciekł? Był przecież ranny!
— Dziura w nodze; znowu zarosła. Łajdak uciekł wcześnie rano.
— W takim razie istotnie nie mogliście się porozumieć. Ale jak znaleźliście mnie?
— Wiedziałem, że chcieliście iść do Amadijah. Poszedłem do Mossul. Konsul dal paszport, gubernator podpisał, przydał tłumacza i kawasa. Poszedłem do Dohuk.
— Do Dohuk? Czemu takie koło?
— Była wojna z ludźmi djabla, nie mogłem przejść. Z Dohuk do Duljah, a z Duljah do Mungayszi. Potem tutaj. Well! Was znaleźć. Bardzo dobrze, wspaniale!
— A teraz?
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/102
Ta strona została skorygowana.
90