ty. Podczas gdy jadł jeszcze, zszedłem na dół, aby zajrzeć do koni. Były dobrze zaopatrzone. Obok nich stali Halef, tłumacz, buluk emini i Arnauta w gwałtownym sporze, przerwanym za mojem wejściem.
— O co się kłócicie, Halefie? — zapytałem.
Wskazał na Arnautę.
— Ten człowiek hańbi cię, zihdi. Groził, że zamorduje ciebie i mnie za to, że obaliłem go na twój rozkaz.
— Pozwól jemu mówić! Zrobić, nic nie zrobi.
Wtem Arnauta położył rękę na pistolecie i zawołał:
— Milcz, człowiecze! Czy chcesz spotkać się z tymi parobkami swoimi w Dżehennie?
— Czit-i, ker, warujem, ti si slep — cicho bądź psie, sądzę, żeś całkiem oślepł! — odparłem mu po arnaucku. — Czyż nie widzisz niebezpieczeństwa, w jakie się wdajesz?
— W które? — zapytał stropiony zupełnie.
— Male ti puszkę ne gadżaju dobo — te pistolety nie trafią dobrze — odpowiedziałem wskazując na jego broń.
— Czemu?
— Buduczi umem ono bolje — ponieważ ja umiem to lepiej.
Równocześnie wyciągnąłem ku niemu rewolwer. Znałem dostatecznie gwałtowność tych żołnierzy arnaucckich, aby nie lekceważyć nawet tak prostego wypadku. Arnauta ma za nic ludzkie życie. Z całym spokojem zastrzeli drugiego o łyk wody, a potem z tym samym spokojem pochyli głowę swoją pod miecz katowski. Obraziliśmy tego kawasa i strzału można było się po nim spodziewać. Jednak zdjął rękę z pistoletów i zapytał tonem zdziwienia:
— Mówisz językiem Szkiperii?[1]
— Jak słyszysz!
— Jesteś Szkipetar?
— Nie.
— A co?
— Jestem Frank i powiadam ci, że ludzie z mego kraju umieją obchodzić się z takimi, jak ty.
— Nie jesteś Madżar, ani Rus ani Srbin[2] ani Tureszin? Obic-i dżawo wraga — idź do djabła!