Wracaliśmy z odwiedzin u naczelnika Kurdów Badinan. Kiedyśmy weszli na ostatnie wzgórze i objęli wzrokiem dolinę czcicieli djabła, zauważyliśmy wpobliżu domu beja olbrzymią kupę chróstu, którą kilku Dżezidów ciągle powiększało. Obok stał Pir Kamek i dorzucał od czasu do czasu po kawałku żywicy ziemnej.
— Oto jego stos ofiarny — rzekł Ali Bej.
— A co pójdzie na ofiarę?
— Nie wiem.
— Czy jakie zwierzę?
— Tylko poganie palą zwierzęta.
— Więc może owoce?
— Dżezidzi nie palą ani zwierząt, ani owoców. Pir nie powiedział mi, co spali, ale on jest wielkim świętym i grzechu nie popełni żadnego.
Z przeciwległego wzgórza brzmiały wciąż jeszcze salwy nadciągających pielgrzymów i wciąż jeszcze odpowiadano im zdołu. Zauważyłem jednak, kiedy zeszliśmy na dół, że dolina już chyba niewielu ludzi ponadto objąć potrafi. Oddaliśmy nasze konie i udaliśmy się do grobowca. Na wiodącej tam drodze znajdował się wodotrysk, ujęty w płyty kamienne. Na jednej z nich siedział Mir Szejk Chan i rozmawiał z kilku pielgrzymami, stojącymi w pełnej uszanowania postawie i oddaleniu od niego.
— Ta studnia jest święta i tylko Mirowi, mnie i kapłanom wolno siadać na tych kamieniach. Nie gniewaj się więc, że będziesz stać — rzekł do mnie Ali.
— Uszanuję wasze zwyczaje.
Gdyśmy się zbliżyli, dał Chan znak otaczającym go, poczem ci rozstąpili się tak, że mogliśmy dostać się do niego. Podniósł się, podszedł ku nam kilka kroków i podał nam ręce.