Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

— Spowodu waszego nadzwyczaj zabawnego wyglądu, sir.
— Well! Cieszy mię to.
— Co to macie pod pachą?
— Tu? Hm! Paczka, sądzę!
— Tak to i ja widzę, ale co zawiera?
— To mój Hat-box, moje pudło na kapelusz.
— Ah!
— Zawinąłem kapelusz, kamasze i buty.
— Mogliście to wszystko zostawić tutaj.
— Tu? Czemu?
— Chcecie się wlec z temi niepotrzebnemi drobiazgami?
— Niepotrzebne? Drobiazgi? To okropne! Będą mi przecież potrzebne.
— Ale chyba nie zaraz.
— Wrócimy tutaj?
— To wątpliwe.
— A więc Hat-box zabrane! To się rozumie!
Obszerne szaty powiewały dokoła jego chudego ciała, jak stara szmata, którą obwieszono stracha na ptaki. Nic sobie jednak z tego nie robił. Usiadł z godnością obok mnie i rzekł świadom zwycięstwa:
— Jestem więc Kurdem! Well!
— Prawdziwym!
— Famous, znakomicie! Wspaniała przygoda!
— Jednego wam jeszcze brakuje!
— Co?
— Języka.
— Nauczę się.
— To nie pójdzie tak prędko i jeżeli nam szkodzić nie chcecie, musicie wybrać jedno z dwojga.
— Z jakich dwojga?
— Albo będziecie udawać niemego...
— Niemego? Dumb? Ohydne! Nie idzie!
— Tak niemego, nawet głuchoniemego.
— Sir, zwarjowaliście!
— Dziękuję. Tak jednak być musi. Albo jesteście niemym, albo ślubujecie...
— Ślub? Well! Piękna myśl! Interesujące! Jaki ślub?
— Że nie będziecie nic mówić.

101