Jechaliśmy dalej. Droga schodziła w dół do doliny Amadijah. Tworzą ją zwały piaskowca, a przecinają bardzo liczne parowy, w których płyną z szumem potoki. Toczą swe wody do rzeki Cab. Parowy i zbocza porastają bujne lasy dębowe, dostarczające bogatych zbiorów galasówek, któremi mieszkańcy prowadzą wydatny handel. W dolinie leży wiele chaldejskich wsi, pustych jednak przeważnie i opuszczonych, albo liczących niewielu mieszkańców, ponieważ Chaldejczycy chętnie kryją się w górach przed uciskiem Turków i napadami zbójeckich plemion kurdyjskich.
Przez ten kraj z dębami, przypominającemi ojczyznę, jechaliśmy teraz ku naszemu celowi.
— Czy mogę mówić? — zapytał scicha Lindsay.
— Tak. Nikt nas przecież nie podsłuchuje.
— Ale ten Kurd za nami?
— Nie wchodzi w rachubę.
— Well! Wieś nazywała się Spandareh?
— Tak.
— Jak się wam podobało?
— Bardzo. A wam, sir?
— Przepysznie! Dobry gospodarz, dobra gospodyni, doskonałe jedzenie, piękny taniec, wspaniały pies!
Przy tem słowie spojrzał na charta, kłusującego obok mojego konia. Byłem na tyle ostrożny, że przywiązałem go smyczą do siodła. Zresztą pies zawarł już przyjaźń z moim koniem i zdawał się rozumieć całkiem dobrze, że jestem jego panem. Spoglądał ku mnie bardzo uważnie swojemi dużemi, rozumnemi oczyma.
— Tak jest — odrzekłem. — Wszystko było piękne, a szczególniej jedzenie.
— Wyborne! Nawet gołąb i befsztyki.
— Hm! Wierzycie istotnie w tego gołębia.
— Well! Czemu nie?
— Bo nim nie był.
— Nie? Nie gołąb? Był gołąb!
— Nie był!
— A cóż takiego?
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/117
Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ III.
W TWIERDZY
103