— To było zwierzę, które u zoologów ma łacińską nazwę „vespertilio muriinus“ lub „myotis“.
— Nie jestem zoologiem. Nie umiem łaciny.
— Ten gołąb nazywa się zazwyczaj nietoperzem.
— Nieto...
Wstrzymał się. Jego nerwy węchowe i smakowe wprawił dźwięk tego słowa w napięcie, dzięki któremu usta jego zamieniły się w trapezowaty otwór jaskini tak wielkiej, że można w niej było przedsiębrać całe podróże. Nawet nos skłonił się widocznie do współczucia, koniec jego bowiem przybrał ów białawy kolor, o którym śpiewał podobno poeta: „Ja nie wiem, co to ma znaczyć, że mi tak smutno“.
— Tak, to był nietoperz, sir. Zjedliście nietoperza.
Zatrzymał konia i patrzył w błękit.
Wkońcu usłyszałem kłapnięcie; usta zwarły się znowu i domyśliłem się, że wróciła mu zdolność ujmowania uczuć w słowa.
— ...perz!!!
Tą małą zgłoską dokończył poprzednie „nieto...“ a potem z konia ujął mnie za ramię.
— Sir!
— Co?
— Nie zapominajcie o czci, należnej gentlemanowi!
— Czy zapomniałem o niej względem was?
— Sądzę, że nawet bardzo.
— O ileż?
— Jak możecie twierdzić, że sir David Lindsay jada nietoperze!
— Nietoperze? Mówiłem tylko o jednym.
— To jedno! Jedna czy więcej krzywd, to wszystko jedno. Dacie mi zadośćuczynienie! Satysfakcję! Well!
— To już macie!
— Mam? Miałbym? Ach! Jakto?
— Otrzymaliście satysfakcję, która wam zupełnie wystarczy.
— Jaką? Nie wiem o żadnej!
— Ja sam także zjadłem nietoperza i Mohammed Emin.
— Także? Wy i on? Ah!
— Tak jest. Ja także wziąłem to za gołębia, gdy jednak pytałem się, usłyszałem, że to nietoperz.
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/118
Ta strona została skorygowana.
104