— Panie, jestem Jehudi[1]. Co rozkażesz?
— Czy wiesz, gdzie mieszka mutesselim?[2]
— Tak, panie!
— Zaprowadź nas do jego seraju!
Im pewniej występuje się na Wschodzie, tem przyjaźniejszego doznaje się traktowania. W dodatku był Żydem, a zatem człowiekiem, cierpianym tylko z łaski w Amadijah; nie odważył się sprzeciwić. Poprowadził nas szeregiem ulic i bazarów, a wszystkie one robiły wrażenie chylenia się do upadku.
Ta ważna twierdza graniczna była widocznie w zaniedbaniu. Nie było życia na ulicach, ani po sklepach. Spotkaliśmy niewielu tylko ludzi, a i ci wyglądali chorobliwie i przygnębieni, jak żywe dokumenty znanej niezdrowotności miasta.
Seraj zzewnątrz nie zasługiwał bynajmniej na nazwę pałacu. Wyglądał jak naprawiona ruina, a przed wejściem nie było widać warty. Zsiedliśmy z koni i oddaliśmy je Halefowi, Kurdowi i bulukowi emini, który nas tymczasem dopędził. Żyd, otrzymawszy nagrodę, za którą podziękował entuzjastycznie, oddalił się, a my weszliśmy do środka.
Dopiero po przejściu kilku korytarzy, spotkaliśmy człowieka, który na nasz widok, przeszedł z powolnego chodu na szybiki bieg.
— Kto wy? Czego tu chcecie? — zapytał gniewnym głosem.
— Człowiecze, przemawiaj inaczej, bo ci pokażę, co to jest uprzejmość! Ktoś ty?
— Jestem nadzorcą tego pałacu.
— Czy można się widzieć z mutesselimem?
— Nie.
— Gdzie on?
— Wyjechał konno.
— To znaczy, że jest w domu i odbywa swój kef.
— Czy chcesz mu nakazywać, co ma czynić, lub nie?
— Nie, ale nakazuję ci mówić prawdę!
— Ktoś ty, że tak do mnie mówisz? Czyżeś niewierny, że śmiesz wchodzić z psem do pałacu komendanta?