Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

— Allah niech błogosławi waszą wysokość, effendi. Tyś wielki pan, który musi być przyjętym w pałacu mutesselima.
— Nadzorca pałacu wyprosił mnie, a ja...
— Niech Allah zgubi tę kreaturę — przerwał mi. — Pójdę i poszarpię go na sztuki!
Toczył białkami i wywijał rękoma. Ten człowiek, to jednak był tylko „matamorem“ pospolitego gatunku.
— Daj pokój temu człekowi! Nie będzie miał zaszczytu oglądania u siebie gości, przynoszących mu wielki bakszysz.
— Bakszysz? — spytał waleczny. — Dajesz wielki bakszysz?
— Nie zwykłem go skąpić.
— O, w takim razie znam dom, w którym będziesz mógł mieszkać i palić tytoń, jak szach-in-szach perski. Czy mam cię tam zaprowadzić?
— Pokaż mi go!
Obrócił się i poszedł przodem, a my za nim. Prowadził nas pustemi ulicami bazarów, aż zatrzymaliśmy się na małym wolnym placyku.
— To jest mejdan jidżelikin, „plac wielkości“ — objaśnił nam.
Plac ten mógł posiadać wszelkie cechy, tylko wielkim nie był i dlatego prawdopodobnie nazwano go tak górnolotnie. Widać było odrazu, że znajdujemy się, w mieście tureckiem, gdyż po mejdan jidżelikin włóczyło się ze dwadzieścia bezdomnych psów, z których wiele miało skórę okrytą liszajami. Na widok mojego psa podniosły wściekłe wycie, lecz Dojan nie zwrócił na to uwagi, jak basza na gromadę żebraków.
— A tu jest ten dom, który miałem na myśli — dodał aga.
Przytem wskazał na budynek, zajmujący całą jedną stronę placu i wyglądający wcale nie najgorzej. Miał on do frontu kilka pengdżeri[1], zaopatrzonych w drewnianą kratę, a dokoła płaskiego dachu ciągnęła się poręcz ochronna, luksus w kraju tym zaiste wielki.
— Kto mieszka w tym domu? — spytałem.

— Ja sam, effendi — odpowiedział.

  1. Okno.
111