Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

w dziób zepsutego klarnetu. — Kyzlę, i pewnie młodą, ładną kyzlę, he?
— To zależy od tych mężów, Merzinah.
Wsparła ręce na biodrach — ruch właściwy zarówno Wschodowi, jak i Zachodowi — i odetchnęła głęboko. Był to znak, że potrzeba jej znacznego zapasu powietrza, aby dziedzicznej władzy swojej bronić z odpowiednim naciskiem.
— Od tych mężów zależy? Odemnie! Ja tu jestem panią! Ja mam tu prawo rozkazu! Ja mam stanowić, co się ma stać i rozkazuję ci wypędzić tych ludzi precz. Słyszysz, Selimie Ago? Precz natychmiast!
— Ależ to wcale nie są ludzie, moja jedyna Merzinah!
Merzinah, co w naszym języku znaczy mirt, otarła sobie oczka ponownie i jęła nam się przypatrywać bardzo dokładnie. Ja sam byłem nieco zdumiony tem twierdzeniem agi. Czemże mieliśmy być, skoro nie byliśmy ludźmi.
— Nie — rzekł — to nie ludzie, lecz effendi, wielcy effendi, którzy są pod opieką wielkorządcy.
— Co mnie obchodzi wielkorządca! Tu ja jestem wielkorządczynią, sułtanką Valide i co ja powiem, to...
— Ależ posłuchaj! Oni zapłacą bardzo dobry bakszysz.
Bakszysz wywiera na Wschodzie czarodziejski skutek, więc i tu był prawdopodobnie tym zbawczym wyrazem. „Mircik“ opuściła ramiona i spróbowała się uśmiechnąć zgodliwiej, co jednak przerodziło się w grymas szyderczy. Zwróciła się do Lindsaya.
— Wielki bakszysz? Czy to prawda?
Zapytany skinął głową, wskazując na mnie.
— Co z tym? — zapytała mnie. — Czy on zgłupiał?
— Nie — odrzekłem. — Pozwól sobie powiedzieć, duszo tego domu, kim my jesteśmy. Ten mąż, którego teraz pytałaś, jest bardzo pobożnym pielgrzymem z Londonistanu. Kopie on motyką, którą tu widzisz, w ziemi, aby podsłuchać mowę umarłych i ślubował nie mówić słowa bez pozwolenia.
— Pobożny, święty, czarownik? — spytała przestraszona.

113