— Przenoszę je dlatego, że nie mam szklanek. Jestem agą Albańczyków i mam jako żołd i taim miesięcznie trzysta trzydzieści pjastrów[1], ale czekam już jedenaście miesięcy. Allah kerim — Bóg łaskaw, a sułtan sam tego potrzebuje!
Wobec tego nie mogłem się zaiste dziwić, że słowo bakszysz wywierało nań silne wrażenie.
Oprowadził nas po domu. Był zbudowany obszernie, ale zamieniał się już w ruinę. Wzięliśmy sobie cztery pokoje, po jednym dla każdego z nas, a jeden dla Halefa i Baszybożuka. Cena była niska, po pięć pjastrów, a więc około złotówki za pokój na tydzień.
— Chcecie także ogród zobaczyć? — zapytał następnie.
— Oczywiście! Czy piękny?
— Bardzo piękny; taki, jak ogrody raju! Zobaczysz tam wszelkiego rodzaju drzewa, zioła i trawy, jakich nie znasz zupełnie. We dnie świeci nad nim słońce, a w nocy oczy gwiazd. Bardzo piękny!
— Czy pada nań i deszcz także? — spytałem rozbawiony.
— Gdy deszcz pada, otrzymuje ogród z tego także część swoją; czasem nawet śnieg tam napada. Chodź i popatrz!
Na dziedzińcu stała szopa, którą wynajęliśmy dla koni; kosztowała także złotówkę. Ogród miał czterdzieści kroków w kwadrat, był zatem bardzo mały. Dostrzegłem tylko skarłowaciały cyprys i dziką jabłoń. „Wszelakiego rodzaju zioła i trawy“ składały się poprostu z dzikich kendir[2], wybujałej madanos[3] i z kilku ubożuchnych złocieni. Największym dziwem ogrodu była grządka, na której ginęły obok siebie z głodu sogani[4], sarmizak[5], krzak agrestu i kilka przekwitłych fiołków.
— Bir gizel bagcze — piękny ogród, nieprawdaż? — spytał aga, wydmuchując potężny obłok dymu.
— Gizel zorli — mocno piękny! — odrzekłem.
— Pek bereketli — bardzo urodzajny!
— Ghajet bereketli — nadzwyczaj urodzajny!
— Ile czok gizel dikekler — i dużo pięknych roślin! Nieprawdaż?
— Syz sajiji — niezliczone!