O bakszyszu nic nie powiedział ten hultaj. Czyżby i pod tym względem był pod papuczem[1] swojego „mirtu“. Wyjąłem jeszcze jednego cekina mahbub z sakiewki i dałem go jej.
— Oto masz, perło gościnności! To pierwszy bakszysz dla ciebie. Jeżeli będziemy z ciebie zadowoleni, dostaniesz więcej.
Sięgnęła skwapliwie po pieniądz i schowała go za pas.
— Dziękuję ci, o panie! Będę czuwać nad tem, żeby ci dobrze było w moim domu, jako na łonie praojca Ibrahima. Widzę, że jesteś emirem walecznych wojowników, którzy czczą kobiety i dają bakszysz. Idźcie na górę do swoich pokoi! Przyrządzę wam twardy pirindż, polany grubo rozpuszczonem masłem.
Przytem włożyła znowu w roztargnieniu wedle wzniosłego obyczaju palec do rynki. Propozycja jej była bardzo jowialna, ale brrr...
— Dobroć twoja jest wielka — odparłem — lecz nie mamy czasu z niej korzystać, bo musimy wyjść zaraz.
— Ale życzysz sobie, emirze, żebym ci przyrządzała potrawy?
— Powiedziałaś przecież, że masz dzień i noc dość do roboty, aby tylko agę obsłużyć, nie śmiemy więc naprzykrzać się tobie. Zresztą należy się spodziewać, że nas będą często zapraszać na uczty. O ile zaś to się nie stanie, poślemy sobie zawsze po jedzenie do jemegidżiego[2].
— Ale ucztą, którą chcę wydać na waszą cześć, zapewne nie wzgardzisz?
— Więc dobrze, ugotuj nam kilka jaj, nie możemy dziś jeść nic innego.
To było jeszcze jedyne, co moglibyśmy zjeść z rąk subtelnego „mirtu“.
— Jaja? Możesz je mieć, effendi — odpowiedziała skrzętnie — ale jedząc, oszczędzajcie skorupek, gdyż aga używa ich jako czarek, a sam jest tak nieostrożny, że rozbija je zawsze.
Cofnęliśmy się do naszych pokoi, gdzie wnet zjawił się aga z dywanami, kocami, fajkami, wypożyczonemi