Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

— Powiedz komendantowi, że przybędę z jednym z moich towarzyszy.
— Kiedy?
— Niebawem.
— Zna już twe imię; jakie jeszcze mam mu oznajmić?
— Hadżi Lindsay Bej.
— Hadżi Lindsay Bej. Dobrze! A pjastry, emirze?
— Prosimy, żeby nam wolno było przynieść podarunek dla niego.
— W takim razie i on wam go dać musi.
— Nie jesteśmy ubodzy; mamy wszystko, czego nam potrzeba i ucieszymy się najbardziej, jeżeli nic nam nie ofiaruje, prócz swej przyjaźni. Powiedz mu to.
Odszedł pocieszony i zadowolony.
W pięć minut potem siedzieliśmy już z Anglikiem na koniach; zapowiedziałem mu surowo, że nie ma nic mówić. Halef i buluk pojechali z nami. Kurda odesłaliśmy z pożyczonem ubraniem i pozdrowieniami do Spandareh. Jadąc obok bazarów, kupiliśmy jedwabną tkaninę na szaty uroczyste i ładną sakiewkę, do której Anglik włożył zaraz dwadzieścia złotych medżidji po sto pjastrów. W takich sprawach poczciwy mój master Lindsay nie był nigdy sknerą.
Pojechaliśmy do pałacu komendanta. Przed nim stało około dwustu Albańczyków w pełnej gali pod wodzą dwu milazimów i naszego dzielnego agi. Na nasz widok dobył sarrasa i zakomenderował:
— Ajagda duryn dykatli — stójcie równo!
Zadawali sobie trudu, aby wykonać to polecenie, mimo to utworzyli linję wężowatą, zakończoną bardzo zgiętym ogonem.
— Czalghy! Islik czaryn! — Muzyka! gwizdać!
Zaczęły jęczeć trzy flety, a bęben turecki zawarczał jak młynek do kawy.
— Daha giore! Kuwetlirek! — głośniej, mocniej!
Poczciwy aga przewracał przy tem oczyma w najszybszem tempie metronomu Melcla, a muzykanci powtarzali to za nim. Podczas tego artystycznego i wysoce pochlebnego dla nas przyjęcia zajechaliśmy przed wejście, aby zsiąść z koni. Obaj porucznicy podjechali ku nam i podtrzymali nam strzemiona; sięgnąłem do kieszeni i dałem każdemu z nich po srebrnej dziesięcio-

125