Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/14

Ta strona została skorygowana.

— Zihdi[1], czy wiesz, że będzie wojna?
— Wojna? Z kim? — Między Osmanli a ludźmi djabła.
— Kto to powiedział?
— Nikt.
— Nikt? Słyszałeś zapewne, co mówiliśmy o tem w Baadri już dzisiaj rano.
— Nic nie słyszałem, gdyż mówiliście po turecku, a ci ludzie tak wymawiają ten język, że ich nie mogę zrozumieć. Widziałem jednak, że odbyło się wielkie zebranie i że potem wszyscy mężczyźni poprawiali swoją broń. Następnie wyprowadzili zwierzęta i wynieśli swoje mienie, a gdy przyszedłem na platformę do Mohammed Emina, widziałem, jak wyjmował ze swych pistoletów stare naboje, a wkładał nowe. Czyż nie dość oznak, że oczekuje się niebezpieczeństwa?
— Masz słuszność, Halefie. Jutro z brzaskiem dnia wpadną na Dżezidów Turcy od strony Baadri i Kaloni.
— A Dżezidzi wiedzą o tem?
— Wiedzą.
— Ilu będzie Turków?
— Tysiąc pięciuset.
— Wielu z nich padnie, gdyż plan ich zdradzony. Komu będziesz pomagać, zihdi, Turkom czy Dżezidom?
— Wcale walczyć nie będę.
— Nie? — odparł z rozczarowaniem. — A ja nie mogę?
— Komu chcesz pomagać?
— Dżezidom.
— Halefie, chcesz pomagać tym, o których sądziłeś, że przyprawią cię o utratę raju?
— O zihdi, nie znałem ich, lecz teraz ich kocham.
— Przecież to niewierni.
— A czyż sam nie dopomagałeś zawsze tylko dobrym, nie pytając o to, czy wierzą w Allaha, czy też w innego Boga?

Mój dzielny Halef chciał mnie przerobić na muzułmanina, a obecnie widziałem ku wielkiej mojej radości, że serce swoje otworzył całkiem dla uczuć chrześcijańskich. Odpowiedziałem mu:

  1. Pan.
4