Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/145

Ta strona została skorygowana.

Musiałem zatem ze względu na Anglika starać się, żeby rozmowa nie trwała zbyt długo.
— Chosz geldin demek; emriniz czok ola — bądźcie mi pozdrowieni; niech życie wasze trwa długo! — przyjął nas komendant.
— Zarówno jak twoje — odpowiedziałem. — Przybyliśmy z daleka, aby ci powiedzieć, że cieszymy się widokiem twego oblicza. Oby błogosławieństwo mieszkało w twym domu, a każde twoje przedsięwzięcie cieszyło się powodzeniem.
— I ja wam życzę zbawienia i powodzenia we wszystkiem, co czynicie! Jak się nazywa kraj, który dzień twój oglądał, emirze?
— Frankistan.
— Czy ma wielkiego sułtana?
— Ma wielu padyszachów.
— A wielu wojowników?
— Gdy padyszachowie jego zgromadzą swoich wojowników, widzą kilka miljonów oczu zwróconych na siebie.
— Nie widziałem jeszcze tego kraju, lecz musi być wielki i sławny, skoro znajdujesz się pod opieką wielkorządcy.
To była oczywiście przymówka, żebym się wylegitymował. Uczyniłem to natychmiast:
— Słowo twoje jest słuszne. Oto masz bu-djeruldi padyszacha.
Wziął je, przycisnął do czoła, ust i piersi i przeczytał.
— Tu nazwisko twe brzmi inaczej, nie Kara Ben Nemzi.
Ah! to było fatalne! Okoliczność, że zachowałem tu imię, dane mi przez Halefa, mogła nam zaszkodzić. Opanowałem się szybko i rzekłem:
— Czy przeczytasz mi imię, napisane tu na pergaminie?
Usiłował to uczynić, ale mu nie poszło, a na nazwie miejsca przynależności całkowicie utknął.
— Widzisz! — objaśniłem. — Żaden Turek nie przeczyta nazwy z Frankistanu, nie dokaże tego żaden mufti ani mułła, bo język nasz jest bardzo trudny i pisze się innem pismem niż wasz. Jestem hadżi Kara

129