Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

Ben Nemzi, co udowodni ci także ten oto list, dany mi przez metessaryfa z Mossul dla ciebie.
Podałem mu pismo. Po przeczytaniu był zadowolony i oddał mi bu-djeruldi wedle przyjętego zwyczaju.
— A ten effendi to hadżi Lindsay Bej? — zapytał następnie.
— To jego imię.
— Z jakiego jest kraju?
— Z Londonistanu — odrzekłem, aby uniknąć więcej znanej nazwy Anglji.
— Ślubował nic nie mówić?
— Nie mówi.
— I umie czarować?
— Słuchaj, mutesselimie, nie mówi się o magji, zwłaszcza do kogoś, kogo się jeszcze nie zna.
— Poznamy się, gdyż jestem wielkim zwolennikiem magji. Sądzisz, że można robić pieniądze?
— Tak, pieniądze można robić.
— A czy istnieje kamień mądrości?
— Istnieje, ale nie leży w ziemi, lecz w ludzkiem sercu i dlatego nie można wytworzyć go chemicznie.
— Mówisz bardzo ciemno, lecz widzę, że jesteś znawcą magji. Istnieje biała i czarna; czy znasz obydwie?
Nie mogłem inaczej odpowiedzieć, jak tylko żartobliwie:
— O znam także inne rodzaje.
— A czy są jeszcze inne? Jakie?
— Niebieska, zielona, żółta, a także czerwona i szara. Ten hadżi Lindsay Bej był przedtem zwolennikiem kratkowanej na szaro, a teraz wziął się jeszcze do czarnoczerwonej.
— To widać po jego szatach. Selim Aga powiedział mi, że ma siekierę, którą uderza w ziemię, aby zbadać mowę umarłych.
— Tak jest, lecz przestańmy mówić o tem. Jestem wojownikiem i effendim, a nie bakałarzem, który uczy drugich.
Poczciwy komendant wyczerpał już wszelkie źródła dochodów swojej prowincji i szukał ratunku w magji. Ani przez myśl mi nie przeszło utwierdzić go w zabobonie, nie miałem jednak w obecnych warunkach żadnego powodu oduczać go tego. Może zresztą tylko

130