Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

siekiera master Fowling-bulla naprowadziła go na myśl dysputy o magji. To było także możliwe. Wreszcie wywarły ostatnie moje słowa ten skutek, że klasnął w ręce i kazał przynieść fajki i kawę.
— Słyszałem, że mutessaryf walczył z Dżezidami — zaczął z innej beczki.
Temat ten nie był dla mnie zbyt bezpiecznym, ale nie wiedziałem, jak go wyminąć. Rozpoczął zupełnie jak na śledztwie „słyszałem“. A jednak musiał jako najbliższy podwładny i komendant Amadijah wiedzieć o tem nietylko ze słuchu. Wstąpiłem przy tem w jego ślady.
— I ja o tem słyszałem. — I aby zapobiec pytaniu z jego strony, dodałem: — Musiał ich poskromić, a teraz przychodzi kolej na niesfornych Arabów.
Nadsłuchiwał i patrzył na mnie badawczo.
— Z czego to wnosisz, emirze?
— Bo sam mówił ze mną o tem.
— On sam? Mutessaryf?
— Tak.
— Kiedy?
— Kiedy byłem u niego, oczywiście.
— Jak przyszło do tego? — dopytywał się, nie umiejąc ukryć wyrazu niewiary w twarzy.
— Co najmniej dlatego, że miał do mnie zaufanie i miał mi w tej wyprawie powierzyć pewne zadanie.
— Jakie?
— Mutesselimie, czy słyszałeś co kiedy o polityce i dyplomacji?
Uśmiechnął się z wyrazem dumy.
— Czyż byłbym komendantem Amadijah, gdybym nie był dyplomatą?
— Bardzo słusznie, ale czemu nie dajesz dowodu te raz, że nim jesteś?
— Czyż byłem niedyplomatyczny?
— Bardzo.
— O ile?
— Bo pytasz mię tak wprost o moje zadanie, że się zdumiewam. Nie wolno mi o niem mówić, a ty mogłeś się dowiedzieć tylko przez delikatne wybadanie sprawy.

131