sobie nabierał i zapomniał przytem o rozmowie. Dopie ro nasyciwszy się, spytał:
— Czy istotnie Kurda zastaniesz u siebie?
— Tak jest, przypuszczam bowiem, że słowa dotrzyma.
— I przyślesz go do mnie znowu?
— Jeśli chcesz tego, dobrze.
— A będzie czekać na ciebie? To był delikatny znak, który jednak nie miał swego źródła w braku gościnności, lecz w obawie, żeby posłaniec u mnie także nie stracił cierpliwości. Dlatego odrzekłem:
— Chce wnet wyruszyć, to też dobrze będzie, jeżeli go nie znużę. Pozwolisz, że odejdziemy?
— Pod warunkiem, że przyrzekniesz mi być moim gościem jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Przyrzekam. A kiedy mam przyjść wedle twego życzenia?
— Zawiadomię cię przez Selima Agę. Wogóle miło mi będzie kiedykolwiek i ilekroć przyjdziesz.
Nasza uczta nie zabrała więc czasu zbyt wiele. Wyszliśmy, odprowadzeni przezeń bardzo uprzejmie aż do bramy. Tam oczekiwali mnie dwaj towarzysze z końmi.
— Masz z sobą Baszybożuka? — zapytał komendant.
— Tak, jako kawasa. Mutessaryf chciał mi dać duży orszak, lecz ja przywykłem bronić sam siebie.
Wtem zobaczył mego karosza.
— Co za koń! Kupiłeś go, czy wychowałeś?
— To dar.
— Dar? Pan, który ci go ofiarował, był księciem! Kto to taki?
— To także tajemnica, ale może wnet go zobaczysz.
Dosiedliśmy koni i w tej chwili ryknął Selim Aga do straży honorowej, która na nas czekała.
— Zolahlarille nieranlaryn — mierzyć ze strzelb!
Złożyli się, lecz nie było tam ani dwóch strzelb w jednej linji.
— Czalgy szamataji kylyn — muzyka robić zgiełk.
Zaczęło się znów poprzednie skomlenie i mielenie kawy.
— Hepsi herbiri halem atyn — wystrzelcie wszyscy naraz!
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/153
Ta strona została skorygowana.
137