Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

Było to zuchwalstwem czuć się wpływową osobą; postępowałem awanturniczo, to prawda, ale skoro przypadek postawił mnie raz pod tyką do wspinania się i wypchał mię w górę już ponad połowę, czemuż miałbym zsuwać się znowu na dół i wyrzekać się nagrody, zwłaszcza, że jednego jeszcze wysiłku było potrzeba, aby się wydostać na górę.
Wtem wrócił Halef i przyniósł taki ładunek zimnych potraw i owoców, jakby nas chciał zaopatrzyć na tydzień.
— Czemu tak dużo, hadżi Halefie Omarze?
— Allah akbar; Allah jest wielki, zihdi, ale mój głód jeszcze większy. Czy wiesz, że ja i Ifra nie jedliśmy nic od rana prócz tego co w Spandareh.
— To jedzcie! Ale zastaw przedewszystkiem tutaj, aby gość mój nie odszedł głodny odemnie. Masz wino?
— Nie. Panie, jesteś już rzetelnym wiernym, a chcesz używać napoju giaurów! Allah kerim, jestem muzułmaninem i mam w Amadijah żądać wina?
— To sam go sobie przyniosę. Rozumiesz!
— Nie, zihdi, tego nie rób. Tu wielu mówi po kurdyjsku, czego wcale nie rozumiem, i po tureoku, a tego umiem niewiele. Mogę więc kupować tylko to, o czem wiem, jak się nazywa.
— Wino po turecku szarab, a po kurdyjsku szerab. To łatwo spamiętać. Master Lindsay chciałby się napić; idź, przynieś.
Poszedł. Gdy się przytem drzwi otwarły, doleciały mię z dołu łajania Menzimah, z którem i mieszał się głos proszącego o coś mężczyzny. Zaraz potem powrócił Halef.
— Zihdi, na dole jest człowiek, którego gospodyni nie chciała wpuścić.
— Kto to taki?
— Mieszkaniec Amadijah; ma chorą córkę.
— Co to ma wspólnego z nami.

— Przebacz, zihdi! Kiedy kupowałem poprzednio chleb, wpadł jakiś człowiek, który mnie omal nie przewrócił. Spytałem go, co mu tak pilno, a on odrzekł, że szuka hekima[1], bo mu córka nagle zachorowała i może

  1. Lekarz.
142