umrzeć. Powiedziałem mu, żeby się udał do ciebie, jeżeli nie znajdzie żadnego lekarza i oto jest.
— Zrobiłeś głupstwo, Halefie. Wiesz przecież, że nie posiadam już tej małej apteczki, z której leczyłem nad Nilem.
— O, zihdi, jesteś wielkim uczonym i możesz uzdrawiać ludzi nawet bez tych ziarenek, które dawałeś wówczas.
— Ależ ja właściwie nie jestem lekarzem.
— Ty umiesz wszystko.
Co było robić? Halef, pomnąc na ówczesny bakszysz, nagadał o mnie widocznie znowu wiele rzeczy, a ja musiałem teraz wypić piwo, którego on nawarzył.
— Gospodyni mądrzejsza od ciebie, Halefie! Ale idź i sprowadź tu tego człowieka.
Wyszedł, a po chwili wrócił, popychając przed sobą do pokoju człowieka, któremu pot ociekał z czoła i brody. Był to Kurd, co poznałem po toliku[1] wymykającym mu się z pod uniesionego nieco turbanu i spadającego na czoło; suknie miał na sobie tureckie.
— Sallam! — pozdrowił śpiesznie. — O, panie, chodź prędko, bo córka mi umrze; mówi już o niebie!
— Co jej jest?
— Opętał ją zły duch, który ją zabije.
— Kto to powiedział?
— Stary turecki hekim, którego sprowadziłem. Zawiesił jej amulet, lecz twierdzi, że to nic nie pomoże.
— Ile lat ma twoja córka?
— Szesnaście.
— Czy cierpi na kurcze albo padaczkę?
— Nie; nie chorowała aż do dziś dnia.
— Co robi z nią ten zły duch.
— Wlazł jej do ust, bo powiada, że rozdrapuje jej gardło. Potem powiększył jej oczy, aby mógł z niej wyzierać. Usta jej są czerwone i twarz, i leży tak, i opowiada o pięknościach nieba, w które może patrzeć.
Szybka pomoc była konieczna; to było w każdym razie otrucie.
— Zobaczę, może zdołam co pomóc. Czy daleko mieszkasz?
— Nie.
- ↑ Kosmyk włosów nad czołem.