Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

— Tak jest.
Zaklaskał w ręce. To był znowu znak, po którym wyszliśmy z domu. To krótkie studjum nad winem wyszło mi na korzyść.
— Chodź, emirze, podaj mi ramię! Wiesz, że cię miłuję.
Była to nie tyle miłość, ile osłabienie „systemu“, które skłoniło go do tej prośby. Gdy go owionęło świeże powietrze wieczoru, począł z widoczną gorliwością popadać w ową akrobatyczną fatalność, polegającą na zamianie nadiru na zenit.
— Prawda, że Mahomet mądra szelma, emirze? — spytał tak głośno, że ktoś, co właśnie przechodził, przystanął, aby nam się lepiej przypatrzyć.
— Czemu?
— Bo nie zakazał lekarstw zażywać. W przeciwnym razie trzebaby z winogron robić atrament. Czy wiesz, gdzie leży więzienie?
— Za twoim domem.
— Tak, emirze, ty zawsze masz słuszność, ale gdzie leży nasz dom?
Było to jedno z owych łatwych pytań, na które jednak odpowiedzieć bardzo trudno, jeżeli odpowiedź niema być tak samo głupią, jak pytanie.
— Prosto przed więzieniem, ago!
Stanął, a raczej próbował stanąć i patrzył na mnie zdziwiony.
— Emirze, jesteś tak samo mądry, jak Mahomet, co? Ależ ten tytoń talk mi zajechał do mózgu, że i tu na prawo widzę więzienie, i tam na lewo. Które jest prawdziwe?
— Żadne z dwojga. Na prawo stoi dąb, a tam w górze na lewo, to chmura.
— Chmura? Allah illa Allah! Pozwól, że będę ciebie mocniej trzymał!
Dzielny aga prowadził mnie, a zataczał się przy tem to w tę, to w ową stronę. W ten sposób jednak szliśmy prędzej, aż w końcu udało mi się przyprowadzić go przed budynek, który mi wyglądał na więzienie, chociaż frontowej jego strony dotąd nie widziałem.

— Czy to zindan?[1] — zapytałem go.

  1. Więzienie.
165