Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/188

Ta strona została skorygowana.

się psom, nie widziałem w tej jaskini nic, oprócz samego więźnia.
Leżał na wilgotnej, zatęchłej ziemi, ale powstał za mojem wejściem. Z zapadłemi oczyma i wychudły wyglądał na półżywego, mimoto postawę miał dumną, a oczy błyskały mu gniewnie, kiedy mię pytał:
— Czego chcesz? Czy spać nawet nie wolno?
— Mów ciszej! Nie jestem twoim strażnikiem. Jak ci na imię?
— Czemu o to pytasz?
— Mów jeszcze ciszej, aby nas nie usłyszano. Jak się nazywasz?
— Musisz to wiedzieć — odrzekł przytłumionym już głosem.
— Domyślam się, lecz z twoich ust chcę wiedzieć, kto ty jesteś.
— Zowią mnie Amad el Ghandur.
— Jesteś więc tym, którego szukam. Przyrzeknij mi, że zachowasz się zupełnie cicho, cokolwiekbym ci powiedział.
— Przyrzekam.
— Mohammed Emin, twój ojciec, jest tu wpobliżu.
— Allah il Al...
— Milcz! Okrzyk twój może nas zdradzić.
— Ktoś ty?
— Przyjaciel twojego ojca. Przybyłem do Haddedihnów jako gość i walczyłem u boku ojca twego z waszymi nieprzyjaciółmi. Słyszałem, że jesteś w więzieniu i dlatego wybraliśmy się, aby ciebie uwolnić.
— Niech będzie Allah uwielbiony, ale nie mogę w to uwierzyć!
— Wierz temu! Patrz, to okno wychodzi na dziedziniec, który przytyka do ogrodu, należącego do domu przez nas zamieszkanego.
— Ilu was jest?
— Tylko czterech, twój ojciec, ja, mój przyjaciel i mój służący.
— Ktoś ty i kim jest twój przyjaciel?
— Zostaw to na później, teraz musimy się śpieszyć.
— Ruszajmy!

170