Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

— Nie! Nie jesteśmy jeszcze przygotowani: przyszedłem tu tylko przypadkiem, nie przeczuwając przed tem niczego. Umiesz czytać?
— Umiem.
— Ale brak ci światła do tego.
— W południe jest dość jasno.
— Słuchaj więc. Mógłbym cię zaraz zabrać, lecz to byłoby zbyt niebezpiecznem, zapewniam cię jednak, że potrwa tylko krótki czas, a będziesz wolny. Nie wiemy jeszcze, co postanowimy, ale skoro usłyszysz, że kamień spada przez okno, podnieś go; będzie doń przywiązany papier, a z niego wyczytasz, co masz robić.
— Panie, wracasz mi życie, bo już prawie zwątpiłem! Jak dowiedzieliście się, że zawlekli mnie do Amadijah?
— Powiedział mi to Dżezid, którego spotkałeś nad wodą.
— To się zgadza — odpowiedział szybko. — O, teraz widzę, że mówisz prawdę! Zaczekam, ale pozdrów ojca odemnie.
— Uczynię to dziś jeszcze. Czyś głodny?
— Bardzo! — Czy potrafiłbyś ukryć chleb, świecę i zapałki?
— Tak. Zakopię rękoma w ziemi.
— Masz tu na to mój sztylet. Na każdy wypadek dobrze będzie, gdy będziesz miał broń przy sobie. Ale uważaj, żeby sztyletu nie znaleziono u ciebie, bo to dla mnie rzecz wartościowa.
Pochwycił skwapliwie sztylet i przycisnął do ust.
— Panie, oby Allah pamiętał ci to w godzinę śmierci. A więc mam broń, a więc będę wolny, choćbyście przyjść nie mogli.
— Przyjdziemy; nie rób nic przedwcześnie; mogłoby to ciebie i ojca twego narazić na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.
— Zaczekam jeszcze cały tydzień, jeżeli was do tego czasu nie będzie, rozpocznę sam.
— Dobrze! Jeżeli to się da zrobić, przyniosę ci dziś w nocy jedzenie, świecę i zapałki. Może będziemy mogli rozmówić się z sobą. O ile to będzie możliwe bez narażania się, usłyszysz głos twego ojca. A teraz bądź zdrów! Muszę odejść.
— Panie, podaj mi rękę!

171