Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/194

Ta strona została skorygowana.

— Czy byłem ciężki?
— Długo nie można wytrzymać, bo pozycja bardzo niewygodna.
— To zrobimy inaczej, skoro chcesz chwilę mówić ze synem. Staniesz na moich ramionach, a ja stojąc prosto, wytrzymam, jak długo zechcesz.
— Słyszał cię?
— Tak. Pytał o ciebie. Mam w kieszeni sznurek, na którym spuścić możesz paczkę.
Umocowaliśmy sznurek, poczem złożyłem ręce tak, że tworzyły niejako stopień, po którym mógł wejść. W chwilę potem klęczał na mych ramionach tak pewnie, jakby na ziemi, a ja trzymałem go rękoma za kolana, by się nie zsunął. Spuścił paczkę i rozpoczęła się cicha, ale tem gorliwiej prowadzona rozmowa, z której słyszałem tylko część, mówioną przez Mohammeda. Wśród tego zapytywał mię szejk co chwila, czy mi nie cięży. Był to człowiek ciężki i wysoki, toteż byłem zadowolony, gdy w pięć minut mniejwięcej skoczył na ziemię.
— Emirze, on musi wyjść, nie mogę na to czekać — rzekł.
— Chodźmy przedewszystkiem. Idź na razie przodem; postaram się, żeby za dnia nie znaleziono naszych śladów.
— Przecież ziemia twarda jak kamień.
— Lepsza ostrożność niż niedbalstwo.
Poszedł naprzód, a ja zaraz za nim. W krótkim czasie powróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy i znaleźliśmy się w pokoju szejka.
Chciał natychmiast omawiać ze mną plan ucieczki, ale powiedziałem mu, żeby się przespał i udałem się do mego pokoju.
Nazajutrz odwiedziłem moją pacjentkę; nie było już żadnej obawy. Była przy niej tylko matka, a przynajmniej nie widziałem więcej nikogo. Następnie przeszedłem miasto i obszedłem je dokoła, aby wyszukać miejsce, przez które możnaby się wydostać za mury, bez przechodzenia przez bramę. Przejście było tylko jedno, a i to tylko dla pieszych, konie nie mogłyby przejść tamtędy.

176