Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/195

Ta strona została skorygowana.

Gdy wróciłem do domu, Selim Aga podniósł się dopiero z łóżka.
— Emirze, teraz dzień — rzekł.
— Już dawno — odpowiedziałem.
— Ja sądzę, że możemy o naszej sprawie pomówić lepiej niż wczoraj.
— Naszej sprawie?
— Tak naszej. Byłeś także przy tem. Czy mam zrobić doniesienie, czy nie? Jak ty sądzisz, effendi?
— Na twojem miejscu zaniechałbym tego.
— Czemu?
— Bo będzie lepiej, jeżeli więcej mowy o tem nie będzie, że byłeś nocą w więzieniu. Ludzie twoi musieli w każdym razie zauważyć, że chód twój nie był zupełnie pewny i gotowi wspomnieć o tem podczas przesłuchania.
— To prawda! Gdy się zbudziłem przed chwilą, ubranie moje wyglądało bardzo nieładnie i musiałem je długo wycierać z brudu. To dziwne, że nie zauważyła tego Merzinah! Sądzisz więc, żeby zaniechać doniesienia?
— Tak. Możesz dać tym ludziom naganę, a łaska twoja oślepi ich jak promień słońca.
— Tak, effendi, wygłoszę do nich naprzód straszliwą mowę.
Oczy jego przewracały się jak wiatraczek u wentylatora pokojowego. Naraz zatrzymały się i nabrały wyrazu łagodnego.
— A potem ułaskawię ich jak padyszach, który może darowywać życie i mienie miljonom ludzi.
Chciał odejść, zatrzymał się jednak pod drzwiami, gdyż pod domem zatrzymał się jakiś jeździec i jakiś głos znajomy zapytał:
— Sallam, panie! Czy jesteś może Selimem Agą, dowódcą Albańczyków?
— Tak, ja nim jestem. Czego chcesz?
— Czy mieszka u ciehie effendi, który nazywa się Hadżi Emir Kara Ben Nemzi z dwoma innymi effendimi, służącym i Baszybożukiem?
— Talk. Czego chcesz od niego?
— Pozwól, żebym z nim pomówił.
— Oto on.

177