Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/210

Ta strona została skorygowana.

— Za ten wzgląd winien mu jestem wdzięczność rzeczywiście. Czy moi towarzysze mieli także pójść do aresztu?
— Tak, ale co do nich nie mam jeszcze żadnych dalszych rozkazów.
— Co „mircik“ na to?
— Powiedziałem jej. Siedzi w kuchni i wypłakuje sobie oczy.
— Poczciwa! Ale mówiłeś o Arnaucie?
— Tak. Był tu jeszcze przed przybyciem makredża i rozmawiał długo z mutesselimem. Po tem zawołano mnie i wypytywano.
— O co?
— O to, czy czarno-czerwony effendi i w domu także nic nie mówi.
— Co odpowiedziałeś?
— Powiedziałem prawdę. Nie słyszałem effendiego, żeby wymawiał chociażby zgłoskę.
— Więc chodźmy.
— Panie, mam cię sprowadzić; to prawda, ale miłuję cię. Czy nie wolisz umknąć?
Ten poczciwy Arnauta był mi druhem istotnie.
— Nie, nie umykam, ago, bo nie mam powodu obawiać się mutesselima, albo makredża. Proszę cię jednak, żebyś ze mną zabrał jeszcze kogoś.
— Kogo?
— Posłańca, który do mnie przybył.
— Zawołam go; jest na dziedzińcu.
Wstąpiłem tymczasem do kuchni. Siedziała tam Merzinah z twarzą tak zasmuconą, że istotnie doznałem wzruszenia.
— O, jesteś, effendi! — zawołała, zrywając się. — Spiesz, spiesz! Kazałam adze, żeby ci umknąć pozwolił.
— Przyjm moje podziękowanie za to, Merzinah! Zostanę jednak.
— Ależ oni cię zamkną, panie!
— Poczekajmy.
— Jeżeli to uczynią, effendi, zapłaczę się na śmierć, a tobie gotować będę najlepsze zupy, jakie istnieją. Nie będziesz cierpiał głodu.
— Nic mi nie będziesz gotować, bo mnie nie wsadzą; zapewniam cię.

192