— Nie sądzę. Frank nie handluje swojem życiem, ale potrafi go bronić.
— Effendi, obrona niemożliwa!
— Czemu?
— Wina twoja dowiedziona, a i ty się już do niej przyznałeś.
— To nieprawda. Nie przyznałem się do żadnej winy; przyznałem tylko, że zabrałem wam działa, a to jest czyn, który nie ściągnie na mą głowę kary.
— Tak ci się tylko zdaje. Wzbraniasz się zatem zgodzić na naszą propozycję dobroci i miłosierdzia?
— Nie potrzebuję litości.
— Więc musimy cię uwięzić.
— Spróbujcie! Teraz zwrócił się do mnie komendant z przychylną uwagą, ale widząc, że go nie słucham, klasnął w ręce i trzej oficerowie pojawili się znowu.
— Odprowadźcie go! — rozkazał im, a do mnie zwrócony dodał: — Spodziewam się, effendi, że nie będziesz się wzbraniał pójść z nimi. Za drzwiami jest dość ludzi do przełamania wszelkiego oporu. Podczas odsiadywania kary będzie ci tu dobrze i...
— Milcz, mutesselimie! — przerwałem mu. — Chciałbym widzieć człowieka, któryby zdołał mnie przemóc. Z wami pięciu załatwiam się w trzy sekundy, a twoi febryczni Arnauci uciekają przed mem spojrzeniem; tego możesz być pewien. Wiem, że byłoby mi tu dobrze jako więźniowi; nakazuje wam to wasz własny interes. Do Mossul wysłany nie będę, bo to nie przydałoby się na nic makredżowi. On chce tylko, ażebym się wykupił, bo mu potrzeba pieniędzy, aby mógł dostać się zagranicę.
— Zagranicę? — spytał mutesselim. — Jak mam rozumieć twoje słowa?
— Zapytaj jego samego!
Spojrzał na makredża, który zbladł nagle.
— Co on myśli? — zapytał do mutesselim.
— Nie rozumiem go! — odrzekł urzędnik.
— Rozumie aż nadto dobrze — odparłem. — Mutesselimie, obraziłeś mię, chcesz mnie uwięzić, zrobiłeś mi propozycję, która byłaby dla ciebie w skutkach bardzo ciężką, gdybym chciał mówić o tem. Zagroziliście
Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/217
Ta strona została skorygowana.
199