Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/220

Ta strona została skorygowana.

— Panie, wierzę ci! Zabierzcie tego psa i wsadźcie go do najpewniejszej nory, jaka tylko jest w więzieniu.
— Panie, czy każesz mi zabrać zaraz makredża? — zapytał Selim Aga komendanta.
— Tak.
— Mutesselimie, każ go wprzód związać — przypomniałem. — Próbował już raz uciekać i próbę ponowi.
— Zwiążcie go!
Wyprowadzono obydwu, a ja zostałem z komendantem sam na sam. Był tak zaatakowany zdarzeniami, że opadł znużony na poduszki.
— Ktoby to był pomyślał! — rzekł, wzdychając.
— Ty zapewne nie, mutesselimie!
— Panie, przebacz mi. Nie wiedziałem przecież nic o tem wszystkiem.
— Arnauta spotkał się napewno już przedtem i porozumiał z makredżem. Inaczej nie poważyłby się wystąpić przeciw nam, bo mieliśmy powód do ukarania go.
— Nie strzeli już do nikogo! Pozwól, że podam ci fajkę.
Kazał przynieść jeszcze jedną nargilę i zapalił ją własnemi rękoma, a potem rzekł w tonie prawie uniżonym:
— Emirze, czy myślisz, że pojmowałem to na serjo?
— Co?
— Żebym miał brać od ciebie pieniądze?
— Tak.
— Panie, mylisz się! Poddałem się woli makredża i oddałbym ci był część moją.
— Ale uciec byłoby mi wolno?
— Tak. Widzisz, że życzyłem ci jak najlepiej.
— Tego tobie nie było wolno, jeśli skarga przeciw mnie była uzasadniona.
— Czy będziesz dalej o tem myślał?
— Nie, jeżeli postarasz się, żebym mógł o tem zapomnieć.
— Nie pomyślisz już o tem, emirze. Zapomnisz, jak zapomniałeś już o innych rzeczach.
— O czemże?
— A o lekarstwie.
— Tak, mutesselimie, o tem zapomniałem istotnie, ale dostaniesz je dziś jeszcze; przyrzekam ci to.
Wtem wszedł jeden ze służących.

202