Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/229

Ta strona została skorygowana.

— Emirze, zatem już po wszystkiem.
— Nie, rozpoczyna się właśnie!
— Ależ nie dostaniesz klucza!
— Może mi go wcale nie będzie potrzeba. Wytrwaj jeno cierpliwie.
Wsunął się Lindsay.
— Zabrano z mego tytoniu. Kto go pali?
— Komendant.
— Bardzo dobrze! Pije moje wino, pali mój tytoń! Wyśmienicie!
— Czemużby nie?
— Niech w domu zostanie! Nie przeszkadza ucieczce!
— Może się do niej przyczyni. Posłałem po wino
— Znowu?
— Tak. Po perskie; słonia powali. Słodkie jak miód, a mocne jak lew.
— Well! Napiję się także perskiego.
— Postarałem się, żeby było i dla was. Podochocę tych ludzi, a potem zobaczymy, co będzie trzeba zrobić.
Poszedłem do kuchni i kazałem ogień rozniecić. Zanim rozpaliło się dobrze, powrócił Halef i przyniósł wielkie naczynie niebezpiecznego napoju. Postawiłem duży garnek wina nad ogniem i poruczyłem go opiece Merzinah. Następnie wróciłem do Anglika.
— Oto Pers! Ale podajcie szklanki; są u was.
Gdy wchodziłem do mojej izby, patrzyli obaj Turcy na mnie z oczekiwaniem.
— Oto przynoszę lekarstwo, mutesselimie. Skosztuj najpierw zimnego, a potem zobaczysz, jak to podnosi serce, gdy się pije na gorąco.
— Powiedz mi dokładnie, effendi: czy to wino, czy lekarstwo?
— Ten napój to najlepsze lekarstwo, jakie dzisiaj znam. Pij i powiedz mi, czy nie rozwesela ono twej duszy?
Skosztował raz i drugi. Na ostrych i zmęczonych jego rysach położył się odblask zachwycenia.
— Czy sam wynalazłeś ten napój?
— Nie, to Allah daje go tym których najbardziej lubi.
— Sądzisz więc, że nas lubi?
— Spewnością.

211